Wakacji czar

 

 

 

Pamięci moich duszpasterzy O. Habielskiego, O. Miecznikowskiego, O.Sierpińskiego, O. Berezińskiego

 

Pisanie o wakacjach przez kogoś kto, oględnie mówiąc, miał je dość dawno, może być dla czytających ten tekst, zwyczajnie nudne. No, ale spróbować można. Pozostały po tych wakacjach pewne wspomnienia – refleksje, które być może są aktualne i dziś.

Cecha charakterystyczną tych moich i moich przyjaciół wakacji był pewien wysiłek i trud im towarzyszący. Wakacje czas beztroskiego i pełnego przyjemności wypoczynku, a jednocześnie trud, wysiłek, pot zalewający oczy? Trochę to bez sensu. Może nie wszyscy tak uważają, ale większość z pewnością tak. Nasze wakacje na obozach Duszpasterstwa Akademickiego miały wyraźny cel. Był nim rozwój duchowy, rozwój dojrzałego myślenia i dojrzałych relacji międzyludzkich. Ten rozwój dokonywał się w czasie mozolnych wędrówek po górskich czy mazurskich szlakach, wędrówek przy braku tak dziś powszechnych udogodnień i gadżetów. To była pewna asceza bytowania, po części wynikająca z tamtej rzeczywistości, ale też ze świadomego wyboru. To właśnie ta asceza kształtowała w poważnym stopniu nasze relacje i jednocześnie weryfikowała je pod kątem zgodności z Ewangelią. To był cel, aby nie tylko duch był ochoczy. Duch bardzo wzniosły i piękny miał sprawdzić się codziennym życiu obozowym.

To nie było przyjęcie imieninowe przy  zastawionym stole, to była taca z kanapkami z margaryną (albo bez) i nieśmiertelnym dżemem. Na pięć takich kanapek przypadała jedna z mielonką turystyczną (ach co to był za smak). Śniadanie, obiad (makaron z dżemem, albo z przecierem pomidorowym), kolację, to wszystko trzeba było samemu przygotować, a potem sprawiedliwie dzielić pamiętając, że od żarcia rozumu nie przybywa. Przeciekające namioty, ostatnia sucha koszula (dać bliźniemu czy zatrzymać dla siebie) ostatnie parę łyków wody, gdy samemu język przysychał do podniebienia, ale innym też. Przygotowanie Mszy św., kiedy każdy miał tylko jedno marzenie – łoże, mogło być nawet madejowe w postaci materaca z którego uszło powietrze. Uczyliśmy się dawać i cieszyć gdy sami zostaliśmy obdarowani.

Pamiętam moje samotne piesze pielgrzymki na Jasną Górę i podwójną radość – moją, że mam nocleg i radość tych, którzy mi go ofiarowali, bo „gość w dom, Bóg w dom”. Ile razy wciskano biednemu studentowi w kieszeń „na lody” i „na mandaty”. Dzisiaj pewnie bym zatrzymał się w jakieś płatnej kwaterze, wziął prysznic i nawet nie powiedział gdzie i po co idę.

Nie, nie namawiam nikogo do jedzenia chleba z margaryną i picia herbaty „Ulung” (wyjątkowa lura nawet jak na tamte czasy). Na konserwę „mielonka turystyczna” patrzę z dużą rezerwą. Teraz po przyjściu do schroniska nie rozpuszczam w metalowym kubku kostki rosołowej (zupa) i nie przegryzam jej wspomnianym chlebem z margaryną. Stać mnie na zamówienie prostego dania, którym przyjemnie zaspokoję głód. Nie wydziwiam, że dzisiaj młodzi turyści mają na swoim szlaku wakacyjnym udogodnienia o których ja mogłem tylko pomarzyć, a często w ogóle nie wiedziałem o ich istnieniu. Jest na szlaku kiosk z zimnymi napojami? – czemu nie, przenośna toaleta i prysznic – cudownie, jakiś bar gdzie za niewielkie pieniądze nasycisz głód i żołądek nie dotyka kręgosłupa – wspaniale.

A jednak. A jednak mi żal jak śpiewał niezapomniany Bułat Okudżawa (ilu młodych ludzi zna jeszcze jego pięknie mądre piosenki?) To nie tyle żal za utraconą, czy raczej minioną młodością, ale za sensem tych wakacji, które ukształtowały mnie jako człowieka i chrześcijanina. Wakacji w czasie których był czas na zadumę i brodzenie w mazi bieszczadzkiej gliny i czas skupienia przy polowym ołtarzu. Był gwar wieczornego ogniska i chłód wiejskiego kościoła otoczonego grobami tych, którzy już dotarli do celu.

Pewnie i dzisiaj zdarzy się dziwak, który tak przeżywa wakacyjny czas, ale z pewnością jest to rzadkie zjawisko. Coś w tym coraz bardziej „wypasionym” wypoczynku zagubiliśmy, czegoś nie dostrzegamy, czegoś nam brakuje? Nie wiem.