Datę wyborów można bez trudu przewidzieć patrząc na tytuły artykułów poświęconych rozdziałowi państwa od Kościoła, czy jak kto woli, Kościoła od państwa. Nieco zabawna jest powtarzalność pewnych mitów, które odgrzewane są razem z dawno zużytymi argumentami. To ulubiony temat zarówno tych, którzy za owym rozdziałem są, jak i tych którzy temu rozdziałowi, są przeciwni. Nie twierdzę, że ta dyskusja jest niepotrzebna i że nie ma spraw, którym warto się uważnie przyjrzeć. Przykro jednak stwierdzić, że ilość bzdur jaka jest wypowiadana w tym temacie, zarówno po jednej stronie, jak i drugiej, jest zaiste imponująca. Może najpierw stanowisko wobec tego mitycznego rozdziału, strony kościelnej.
Słuchając głosów Kościoła, ze szczególnym uwzględnieniem naszych biskupów, można odnieść wrażenie, że jakakolwiek zmiana istniejącego stanu rzeczy, grozi katastrofą o wymiarze kosmicznym. Gdyby choć część tych zmian nastąpiła, a nie da się tego wykluczyć, wierni będą musieli zejść do katakumb. I tu mamy poważny problem, bo tychże u nas nie ma. Jest trochę poradzieckich schronów, ale istnieje obawa, że ateistyczny nadzór budowlany nie zgodzi się na korzystanie z nich. Pozostają na szczęście wały jasnogórskie. Już dziś gromadzą się przy nich rośli młodzieńcy ze sztandarami na których są hasła zapowiadające śmierć wrogom Ojczyzny i wrogom świętej wiary katolickiej. Dział wprawdzie na murach nie ma, ale może NATO da się ubłagać i jakieś podrzuci. No i jest oczywiście Matka Boża z… flintą, jak to kilka lat temu pisał pewien mąż świątobliwy. Wyrażał on nadzieję, że w razie czego nasza Królowa (w odróżnieniu od tej trochę ślamazarnej Włodzimierskiej) zrobi z tej flinty właściwy użytek, zdaje się, że miał na myśli Tatarów (wiadomo islamiści), ale na pewno z ateistami też by sobie poradziła. Pewien bardzo ważny człowiek stwierdził, że być może będziemy samotną wyspą na oceanie nieprawości współczesnego świata. Można by wprawdzie tę nieprawość rechrystianizować, udając się tam milionem aut elektrycznych, ale póki co brakło prądu. Nie ma się co jednak czepiać, ważne są dobre chęci. Piekło wybrukuje się kostką Bauma i git będzie, jak mówią starzy recydywiści.
A poważnie. Kościół potrzebuje do swojej misji duszpasterskiej przede wszystkim tego, by mu państwo w niej nie przeszkadzało. Może, i powinno, pomagać w sprawach nazwijmy technicznych, ale o tym za chwilę. Wspieranie wysiłków duszpasterskich, albo jeszcze gorzej, zastępowanie ich przez państwo, może słusznie oburzać ludzi niewierzących. Kościół oczekując tego popełnia poważną aberrację umysłową, a prowadzi to prostą drogą nie tylko do konfliktu, ale i do odejścia z tegoż Kościoła wiernych. Nie jestem prorokiem, ale na dzień dzisiejszy, nie ma żadnych znaków, że ateusze będą wycinać przydrożne krzyże, a kapliczki wysadzać dynamitem. Dzień, jak wiadomo, ma dość zmartwienia swojego. I najważniejsze, my tych naszych wrogów nie ważne prawdziwych, czy urojonych… mamy kochać! Głupio wyszło! Pewien Żyd dwa tysiące lat temu na tym przesłaniu założył swój Kościół, oddał za niego swoje życie, a po zmartwychwstaniu obiecał, że bramy piekielne (wstawić właściwe nazwy) go nie przemogą. No to trzeba się wziąć do roboty, może to jest już ta godzina przed północą?
No to teraz o drugiej stronie, która jest za rozdzieleniem państwa od Kościoła. Są wśród nich osoby, którym nienawiść do tego Kościoła, nieważne rozdzielonego czy nie, odbiera rozum. Dialog z nimi jest w zasadzie niemożliwy, nie ze względu na brak szacunku do nich, ale raczej z braku wykształcenia psychiatrycznego ewentualnych rozmówców. Więcej miejsca nie ma potrzeby im poświęcać, pokój z nimi.
Spora część polityków i publicystów zabierających głos w tym temacie, ma oczy przysłonięte mgłą niechęci do Kościoła, ot tak po prostu. Oczywiście to jest ich prawo i nikt nie może tegoż prawa kwestionować. W części ta niechęć jest uzasadniona, w trudnej do oszacowania pozostałej, jest wynikiem różnych mitów, a czasami myślenia, któremu brak jest racjonalności, albo po prostu zdrowego rozsądku. Taką bzdurą założycielską tej niechęci jest niezrozumienie tego, czym jest państwo i jak ono działa. Do znudzenia powtarzany argument, że państwo nie powinno płacić osobom, które uczą religii, opiera się na mniemaniu, że państwo ma jakieś swoje „prywatne” pieniądze i wydaje te pieniądze na podstawie swojego „widzimisię”. Otóż wypada zauważyć, że nawet uczeń gimnazjum wie (powinien wiedzieć), że na zasoby państwa czyli budżet, składamy się wszyscy w postaci płaconych podatków i wszyscy też mamy prawo decydować o sposobie wydawania tychże podatków. Jest nie do pogodzenia z ideą państwa mniemanie, że każdy z osobna będzie sam decydował na co wydawane są wspólne zasoby, chyba że przez państwo rozumiemy kilka skleconych z gałęzi szałasów.
Sztuka rządzenia państwem polega na tym, aby w dzieleniu tych wspólnych środków znaleźć rozsądny kompromis. Ten kompromis nikogo w pełni nie zadowoli, ale taka jest demokracja. Żądanie jednej grupy społecznej, w dodatku niekoniecznie będącej w większości, aby pozbawić inną państwowego wsparcia tylko dlatego, że im się to wsparcie nie podoba, jest zwyczajnie głupie i oczywiście niesprawiedliwe. Jak by to wyglądało w praktyce? Parę przykładów.
Patrzę z pewnym zdziwieniem (raczej na pewno nie tylko ja) na kilkunastu mężczyzn, którzy na, wybudowanym także za moje pieniądze, boisku uganiają się za okrągłym przedmiotem. Biegają sobie, kopią z wielkim zapałem (z tego co wiem, nie zawsze z zapałem) ten okrągły przedmiot. Widownia się cieszy, jedni krzyczą, drudzy wyją, a bojowe oddziały policji muszą dbać o to, by ci miłośnicy oglądania wzajemnie się nie pozabijali, albo nie zdemolowali wszystkiego co znajdą na swojej drodze, gdy już wracają do domów, radośnie porykując przed moimi oknami. Dlaczego na to wszystko idą pieniądze z moich podatków?
Dlaczego z tychże jest finansowana partia, która według mnie szkodzi państwu? Dlaczego mam płacić na tzw. telewizję publiczną, którą omijam szerokim łukiem? Dlaczego mam płacić za darmowe środki antykoncepcyjne (jest taki projekt) tym, którzy chcą się radośnie bawić w łóżku? Nie mam nic przeciwko ich zabawie, ale niech robią to za swoje pieniądze, tak jak ja za swoje pieniądze muszę kupować leki ratujące mi życie.
Godzę się na to wszystko, bo żyję w Państwie, w naszym wspólnym Państwie. Przyjmuję do wiadomości, że moje wartości nie zawsze są wartościami dla innych i oczekuję, że ci inni zrobią to samo.
I na koniec jeszcze jedna sprawa. Często pada zarzut „wtrącania” się Kościoła do państwa. Ustalmy, jeśli to „wtrącanie” jest niezgodne z obowiązującym prawem, to oczywiście nie powinno to mieć miejsca. Jest jednak cała gama relacji między szeroko rozumianym Kościołem a państwem, które z punktu widzenia obowiązującego u nas prawa, są albo dozwolone, albo neutralne. Duchowni, w tym oczywiście także biskupi, mogą wypowiadać się na dowolne tematy, mogą pisać listy do posłów, mogą apelować, sugerować i domagać się, podobnie jak każdy inny obywatel. Jeżeli biskup czy kardynał zechce kandydować na urząd prezydenta, to też mu wolno, bo jak każdy obywatel ma czynne i bierne prawo wyborcze. Jeśli będą robili to nieroztropnie, to tylko sami sobie i Kościołowi, który reprezentują, zaszkodzą. Ale to akurat jego przeciwnikom powinno się podobać.
Nie podoba mi się nie jedna rzecz w moim Państwie i w moim Kościele, ale to ja jestem i Państwem i Kościołem. Ktoś chce mnie przeciąć na pół? Dlatego moi bliźni niewierzący, czy wierzący inaczej – żyjcie i pozwólcie żyć innym. Zgadzam się, że należy oddać to co cesarskie, cesarzowi, a to co boskie, Bogu, tylko jakim prawem uważacie, że to wy będziecie ustalali co jest czym?