Co czynić?

 

 

Odpowiedź na to pytanie to oczywiście nie recepta, ale raczej „głośne” myślenie. Nie tak dawno różne media informowały o zawiązaniu się forum pod nazwą „Kongres katoliczek i katolików”. Pojawiła się również myśl aby zwołać Synod Kościoła w Polsce według zasad zatwierdzonych przez urząd Kościoła. Trudno wypowiadać się o tym, co dopiero się zaczęło, albo o tym, o czym dopiero się myśli, ale parę uwag można sformułować już teraz. Być może to jest owa jaskółka, która wiosny wprawdzie nie czyni, ale tę wiosnę Kościoła zapowiada.

Synod w którym świeccy mają jedynie głos doradczy, miałby rację bytu 15 – 20 lat temu,  i to pod warunkiem, że ten głos biskupi zechcieliby potraktować poważnie. Można by wówczas gdybać, że taki Synod mógłby pozytywnie zapisać się w historii Kościoła w Polsce. Tyle tylko, że to jest właśnie gdybanie, wymógł ten jest zarówno wtedy jak i dziś kompletnie niezrozumiały dla zdecydowanej większości naszych hierarchów. Pół biedy gdyby tylko był niezrozumiały, wtedy można tłumaczyć czy przedstawiać swoje racje, gorzej gdy starsi w Kościele uważają, że ten głos jest po prostu niepotrzebny na zasadzie „sorry, taki mamy klimat”. Choć i w tym temacie coś drgnęło:” Może niektórym się wydaje, że biskupi są tymi, którzy wyprowadzą nasz Kościół z kryzysu. Ktoś może ma takie oczekiwania. Nie można mieć głupszych.” (Arcybiskup G. Ryś) Dziś taki synod żadnego prochu nie wymyśli, bo „I w Paryżu, nie zrobią z owsa ryżu”. Mała dygresja.

Dawno temu, kiedy posiadanie lalki Barbie było marzeniem niemal każdej dziewczynki, córka znajomej bardzo takową chciała mieć, niestety rodziców na taki wydatek nie było stać. Za jakiś czas sytuacja materialna domu uległa poprawie i znajoma zapytała:” Małgosiu, czy ta lalka jest dalej aktualna? – W odpowiedzi usłyszała – mamusiu, już nie”. Czas mija, co jest z jednej strony stwierdzeniem nad wyraz banalnym, a jednocześnie duma o tym i Hiob i Kohelet.

Biskupi zawsze będą potrzebni w Kościele, ale czas ekscelencji, eminencji, dostojności i przewielebnych zwyczajnie się skończył. Było fajnie (dla kogo fajnie, to fajnie), można opowiadać jak to „drzewiej bywało”, jak to „za moich czasów” i tyle. Teraz, jak mówi kochany Franciszek, trzeba wstać z kanapy i iść na obrzeża Kościoła, szukać tych, którzy żyją w miejscach o których mówi się, że są zapomniane przez Boga i ludzi. Trudno wymagać od dzisiejszych apostołów, by przemierzali kontynenty na pieszo, ale „kontynent” parafii czy diecezji jak najbardziej, wspomagając się rowerem czy komunikacją publiczną. Samochodem też, byle z umiarem. Po raz kolejny wracam do słowa „pasterz”, słowa związanego ze wsią, z zagrodą i hodowlą. Pasterz, który wchodziłby do tej zagrody do swojej trzody raz na rok, bardzo marne miałby rezultaty, a przecież tak właśnie jest w naszym Kościele. Pewnie, są wyjątki może nawet jest ich sporo, ale one dalej mają status wyjątków. Słowa Jezusa, że dobry pasterz zna swoje owce, a one jego, nie są żadną przenośnią, są twardą rzeczywistością, a właściwie powinny nią być.

I tu mała dygresja. W mojej rodzinnej wsi, wichura uszkodziła pewnemu gospodarzowi drewnianą stodołę. Budowano wówczas te stodoły z drewna topolowego, akurat ten gospodarz miał takie dorodne topole na swoim terenie. Sąsiedzi radzili mu, aby te topole „spuścił”, znaczy się ściął, zrobił „obierkę”(najważniejsza część konstrukcyjna drewnianej stodoły w kształcie ociosanej na kwadrat belki) i rzeczoną stodołę naprawił. Gospodarz kiwał ze zrozumieniem głową i nieodmiennie stwierdzał – macie rację, ale te topole są okrągłe. Z tej jego odpowiedzi wieś miała niezłą uciechę i komentowano to tak, że Władziu by chciał, aby topole rosły kwadratowe.

Mam wrażenie graniczące z pewnością, że nasi hierarchowie i znacząca część podległego im duchowieństwa, bardzo radzi by byli, gdyby te ich „topole”, rosły kwadratowe. Cóż to byłaby za ulga. Taki jeden z drugim do kościoła przyjdą, na kazaniu nie śpią, na tacę dadzą, intencje zamówią i do sakramentów przystąpią. Całowanie w rękę, to już przeszłość, ale „księże proboszczu, kanoniku czy prałacie” mile widziane. Zawsze bardzo uważnie słucham tytulatury z listu biskupa diecezjalnego do swoich parafian, wierni są tam zawsze na końcu, a duchowni są „czcigodni”. Nie powiem zazdrość bierze, o mnie tak nawet na moim pogrzebie nikt nie powie. I jak tu nie westchnąć – nie  ma sprawiedliwości na tym świecie. W czasie wizyty ekscelencji należy koniecznie zauważyć, że jest on dostojny, także czcigodny, dobrze zauważyć na frontonie kościoła, że jest on także „najdostojniejszy” (to w przypadku odwiedzin ordynariusza).  Bardzo wzruszające (dla ekscelencji) jest stwierdzenie, że  utrudził się on przyjazdem a w ogóle, że zechciał przyjechać.

Prawda jakie to proste? Tyle lat było dobrze i nikomu to nie przeszkadzało, a teraz przyszły te Gendery, lewactwo, jacyś „otwarci” (a na co otwarci – zapytać trzeba), no i kłopot. Co tu robić? – Oto jest pytanie.

Księdzem być? – czemu nie

 

 

Plakat z takim napisem zawierającym zachętę wstępowania do seminarium, pamiętam jeszcze z czasów młodzieńczych. Uśmiechnięty chłopak z plakatu namawiał młodych mężczyzn, by zostali klerykami.

Kiedy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozmawiałem z moim tatą o sprawach Kościoła, mówiliśmy też o znanych nam niepokojących występkach różnych księży. Kiedy jednak już sobie ponarzekaliśmy nasza końcowa ocena była podobna. – No tak, nie powinni tak postępować, tak się zachowywać, ale z drugiej strony nie mają rodziny, są samotni, poświęcili się by być księdzem, no dobra, trzeba na te ich grzechy patrzeć „przez palce”. W tym ujęciu kapłaństwo było niemal martyrologią i najlepiej wyrażało to smutne „poświęcił się”, raczej trzeba księdzu współczuć niż go krytykować. Nie trzeba dodawać, że sami księża też tak uważali, no bo skoro się poświęcili, to z założenia są lepsi od tych, którzy sobie tak błogo i wygodnie żyją w swoich rodzinach. Za to wszystko właściwie należy im się nagroda i tę nagrodę dość skwapliwie egzekwowali od wiernych. Znacznie później, niejako zbiorczo, nazwano to klerykalizmem, który niczym ciężka choroba toczy duchowieństwo wszystkich szczebli.

A przecież takie rozumowanie jest kompletnym nieporozumieniem, jest odczytaniem swojego powołania na opak. Jeżeli człowiek realizuje swoje powołanie jest szczęśliwy. Ktoś kto szczerze odczuwa swoje powołanie do bycia duchownym, byłby nieszczęśliwy, gdyby musiał je porzucić. To samo dotyczy powołania małżeńskiego. I kapłaństwo i małżeństwo jest sakramentem, jedno i drugie jest wyborem drogi, która ma prowadzić do zbawienia, a tu na ziemi dać spełnienie i radość. To że na jednej i drugiej drodze nierzadko piętrzą się trudy i cierpienia, jest czymś oczywistym i nieuniknionym i tylko ktoś bardzo niedojrzały może sądzić, że ta droga jego życia będzie usłana kwiatami.

Pierwszy wniosek, który należy wobec tego przyjąć jest taki, że i my ludzie świeccy i księża jesteśmy ulepieni dokładnie z tej samej gliny, z tego samego prochu ziemi. Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni i nikt nikomu nie robi łaski, każdy niezależnie kim jest, musi być otwarty na życzliwą krytykę, życzliwe zrozumienie i pomoc. W przeciwnym razie, niczym przed wiekami, będziemy w różnych stanach pomiędzy którymi będzie dystans i podległość. W prawdziwej rodzinie jest troska o współmałżonka, o dzieci. To właśnie ta troska, ta miłość powoduje nieustanne zaangażowanie w dobro męża/żony, w dobro potomstwa. To się przekłada na codzienny trud, a bywa że i cierpienie, ale nieporozumieniem byłoby oczekiwanie jakieś wymiernej gratyfikacji, uznania, że rodzicom chce się wychowywać dzieci. To jest konsekwencja podjętej kiedyś decyzji.

Czyż inaczej jest z powołaniem kapłańskim, z byciem biskupem? Nieraz mam serdeczną ochotę zapytać starszych w Kościele – chłopie w czym ty jesteś lepszy od innych, w czym mądrzejszy? Powiedzcie wreszcie co dla was konkretnie znaczą słowa Jezusa, że jak ktoś chce być pierwszy, to niech stanie się ostatnim? Kompletnie inna logika Ewangelii niż ta, którą preferuje świat. Powiedzcie co dla was znaczy fakt obmycia nóg przez Jezusa swoim uczniom, jaka  jest tego wydarzenia istota, bo przecież nie chodzi tu, o nieraz ocierające się o śmieszność, umywanie nóg w Wielki Czwartek. Kiedy kochany Franciszek  napełnił ten piękny gest treścią dobroci i miłości, to oczywiście wiele osób go skrytykowało. Czyżbyście zapomnieli kto w czasach Jezusa obmywał innym nogi? Można tych pytań zadać bardzo dużo i oczekiwać bardzo jasnej odpowiedzi, wszyscy czekamy na te odpowiedzi i coraz trudniej jest nam się ich doczekać.

Wy księża i biskupi zadajecie te i inne pytania nam i dobrze, że to robicie, ale zechciejcie wreszcie zauważyć, że wskazując nas palcem, trzema wskazujecie na siebie. Trzymając się tej mądrości chińskiego myśliciela, zadajcie sobie te pytania  i to trzykrotnie. Jeżeli tak nie uczynicie, to nie miejcie pretensji, że wasze mowy kierowane do ludzi są odbierane jako religijne ble, ble, ble.