Było i się skończyło!

                                      

 

„A o to dwa z nich tegoż dnia szli do miasteczka , które było na sześćdziesiąt stajów od Jeruzalem, na Imię Emmaus. A ci rozmawiali z sobą o tym wszystkim, co się było stało. I stało się: gdy rozmawiali i społu się pytali, i sam Jezus przybliżywszy się szedł z nimi. A oczy ich były zatrzymane aby go nie poznali” (Łk, XXIV, 13-16)

 

Najkrótsze podsumowanie takie jak tytuł – było i się skończyło. Zastanawiające jest dlaczego  nie rozpoznali Jezusa, dlaczego ich oczy były „zatrzymane”? Doskonale Go znali, chodzili z Nim, rozmawiali, pewnie nie jeden raz także spożywali posiłek. No to dlaczego?

Wytłumaczenia wydają się dwa. Jezus był tym samym, którego znali, ale oni wcześniej widzieli w Nim kogoś innego. Widzieli króla tego świata, który nie tylko wyzwoli ich spod rzymskiej okupacji, ale zapewni dostatek chleba i uwolnienie od chorób. Jezus wiele razy prostował te ich wyobrażenia o Sobie, ale kiepsko to do nich docierało. Widzieli i słyszeli to, co chcieli widzieć i to, co chcieli słyszeć.  I teraz, zamiast tego co dalej widzieli w swojej wyobraźni,  zobaczyli wędrowca takiego jak oni sami. Ich oczy zostały „zatrzymane”.

Jeszcze inną przyczynę podaje w swoich rozważaniach kardynał Schillbeeck:” Uczniowie w drodze do Emmaus byli bardzo rozczarowani i zalęknieni, ich silna dotąd wiara pękła. Szli z Jezusem, ale nie byli w stanie Go rozpoznać”. Oni poważni mężowie z Galilei przerazili się nawet opowieściami kobiet, byli tak przywiązani do swoich wyobrażeń, że nie byli w stanie przyjąć nawet dobrej nowiny, którą zwiastowały kobiety.

Wieki minęły a problem ten sam. Znów „Jak dawniej śnią nam się bożyszcza”, Jezus przyjdzie, załatwi, wyzwoli, komu trzeba da po łapach i zapewni pomyślność porządnym wśród których z pewnością znajdzie się i nasza skromna osoba. Jakiś datek, jakaś zamówiona intencja, dla wytrwałych nawet pielgrzymka do świętych sanktuariów i koniecznie buteleczka z wodą z „cudownego” źródełka. Towarzystwa ubezpieczeniowe niech przygotowują się do upadłości. Ale to jest klasyka, zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę nad tymi oczami „zatrzymanymi” ich i naszymi. Jesteśmy i w gorszej, i w lepszej od nich sytuacji. Oni chodząc z Jezusem mieli możliwość poznać Go swoimi zmysłami, słyszeli Jego głos, widzieli dziejące się na ich oczach cuda. Ale jak się finalnie okazało i tak Go nie rozpoznali. Durnie nieraz słyszymy, a może i sami mówimy lub myślimy, że gdybyśmy my Go zobaczyli, to ho, ho! Widzieli Go i co? Ale jednocześnie znamy Jezusa ponad dwa tysiące lat, mamy historię poznawania tegoż Jezusa przez niezliczone pokolenia ludzi, którzy Mu zaufali. Mamy Kościół, który On założył i w którym jest i będzie do skończenia świata. To prawda, że ziemskie, ludzkie oblicze tego Kościoła bywa mocno niedoskonałe, ale On jest!

Jezus zostawił nam autorską „fotografię”, jest w każdym z nas, co jest  trudne do uwierzenia. Jest szczególnie, zgodnie z Jego słowami, w tych, którzy są prześladowani i we wszystkich, którzy źle się mają. Problem w tym, że my mamy listę alternatywną, listę tych w których według nas Jezusa nie ma. Ta lista jest coraz dłuższa, nieraz ją przedstawiałem, ale powtórzę wraz z niezbędnymi uzupełnieniami. Kiedyś zaczynała się od Żydów, masonów i komunistów. Żydzi zostali, bo to w końcu naród wybrany, masonów i komunistów zastąpili solidarnie wszyscy walczący (?) z Kościołem, w skrócie – lewacy, choć lepiej brzmi – lewactwo, lewactwo – rymuje się z „robactwo” a to ważna dla niektórych wskazówka. Uchodźcy dalej są na podium, szczególnie ci roznoszący bakterie i pierwotniaki i niezamierzający wyrzec się swojej religii. Pewną nowością są ci, którzy mniej kochają Ojczyznę i co gorsza kochają ją na swój sposób. Obecność Jezusa w nich jest co najmniej wątpliwa o czym świadczą wybitne autorytety polityczne i religijne. Ostatnio pewien ważny polityk wyciągnął logiczny wniosek, że z takich ludzi należy oczyścić Ojczyznę. Z pewnością nie ma Jezusa w skazanych na śmierć, stąd niewybredne ataki na kochanego Franciszka, który autorytetem zastępcy Jezusa na ziemi, orzeka, że wykonywanie kary śmierci jest sprzeczne z miłosierdziem Tego, który za nich też umarł na krzyżu. Katolicy „otwarci”, mają jak wiadomo otwarte drzwi do piekła i są pewne środowiska „prawdziwych katolików”, którzy z radością ich do tego piekła upchną. O osobach określanych jako osoby LGBT nawet szkoda wspominać, ten skrót trochę trudny w wymawianiu i odmienianiu, lepiej zastąpić starym, ale jakże wymownym określeniem – pedalstwo. Jedno słowo i wszyscy wiedzą jaka jest relacja między nimi a Jezusem. Lista osób w których nie ma Jezusa jak widać ma charakter dynamiczny, ewentualnym czytelnikom obiecuję, że będę ją na bieżąco aktualizował, w końcu jesteśmy chrześcijanami i takie sprawy nie mogą być dla nas obojętne.

Opowieść o uczniach idących do Emmaus ma piękne zakończenie. Oni mimo wszystkich swoich słabości jednak na końcu rozpoznali Jezusa. Ale nie powinno ujść naszej uwadze, że najpierw zaprosili Go, wręcz przymusili mówiąc – zostań z nami. Ostatecznie ich oczy otworzyły się przy Eucharystii. To jest konkretna propozycja dla nas. Zaprosić Go, „przymusić”, aby został z nami, skorzystać z chleba, który kapłan łamie na ołtarzu. Uwierzyć, że On w tym Kościele, tak bardzo pobrudzonym naszymi grzechami, że On w tym Kościele,  na tym ołtarzu jest i będzie aż po kres naszych ludzkich dziejów.

 

 

Uczniowie i Piotr

 

 „Po upływie szabatu Maria Magdalena, Maria, matka Jakuba, i Salome nakupiły wonności, żeby pójść namaścić Jezusa. […] Weszły więc do grobu i ujrzały młodzieńca, siedzącego po prawej stronie, ubranego w białą szatę; i bardzo się przestraszyły. Lecz on rzekł do nich:” Nie bójcie się. Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce gdzie Go złożyli. Lecz idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział”.    (Mk, 16, 1-7)

 

Dlaczego to „i Piotrowi”, przecież Piotr był też uczniem, wystarczyłoby powiedzieć :” powiedzcie uczniom”. Biskup Ryś tłumaczy to następująco: Piotr mimo szumnych deklaracji o oddaniu życia za Nauczyciela w decydującym momencie zaparł się Go. Odwagi starczyło mu na tyle, aby w obecności Jezusa zgrabnie amputować ucho słudze arcykapłana. Zrozumiał swój grzech, gorzko zapłakał, ale stało się. Zapewne mniemał, że tym samym wykluczył się z grona uczniów Mesjasza. Gdyby Jezus nie wymienił jego imienia, pewnie by nie przyszedł na spotkanie z Nim.

Jezus bardzo często zwraca się do swoich uczniów i słuchaczy w liczbie mnogiej: powiadam wam, nawracajcie się, bądźcie czujni, ale gdy człowiek popełnia grzech wówczas Jezus woła go po imieniu. Woła – Ryszardzie , Tadeuszu, Zofio -przyjdźcie do Mnie! Każdy z nas niczym syn marnotrawny „odjeżdża w dalekie strony”, każdy popełnia grzech, który przecież jest niczym innym jak zaparciem się Jezusa. Dokładnie tak jak Piotr udajemy, że nie znamy Go, że nie słyszeliśmy jego głosu w Ewangelii i nie wiemy gdzie jest prawda. Ktoś inny „machnąłby na nas ręką”, jeszcze inny się obraził, odwrócił  plecami i „zapomniał” naszego imienia, a On woła i prosi – przyjdź!

W relacjach ludzkich zaparcie się znajomości, nie mówiąc o zdradzie, tę relację na ogół kończy, więź zostaje przerwana i „siedzimy obok siebie obojętni”. Mówimy o przekroczeniu jakieś linii, o tym że nie ma do czego wracać, że coś się skończyło. A Jezus mówi do mnie, mówi do ciebie: nic się nie skończyło, nie pamiętam twoich grzechów, czekam na ciebie, codziennie wychodzę i widzę gdy jesteś jeszcze daleko, nie oczekuję, że to ty wybiegniesz na spotkanie ze Mną, to ja biegnę, to ja rzucam ci się na szyję.

Każdy z nas ma jakiś słaby punkt swojej wiary, jednym z nich dla wielu z nas, jest fakt naszej indywidualności przed Bogiem. On nie mówi do kosmosu, On mówi, czeka , woła do każdego z nas oddzielnie, bo każdego z nas osobno „utkał w łonie naszej matki” i „wyrysował na swojej dłoni”. Jak napisał O. Wiesław Dawidowski, Bóg do końca walczy o każdego uwikłanego w grzech człowieka.

Jestem spokojny

 

Ten tytuł to pewna nowość w mojej blogowej historii, dlatego jeszcze raz powtórzę – jestem spokojny o los mojego Kościoła katolickiego w Polsce. Obserwując ostatnie wydarzenia w tym Kościele, także czytając  na „Deonie” list do KEP, sygnowany przez Prof. A. Strzembosza i odpowiedź jaką otrzymał z sekretariatu KEP, zdaję sobie sprawę, że ten Kościół w swoim widzialnym kształcie, odchodzi w przeszłość.

Odchodzi w przeszłość większość jego pasterzy i niemała część podległego im duchowieństwa. Odchodzą, bo nie potrafili, czy nie chcieli odczytać znaków czasu, także tego znaku, który ma na imię Franciszek. Ich pasterstwo staje się coraz bardziej jałowe, coraz bardziej zwrócone w stronę samych siebie, a nie tych, których mają prowadzić do Boga. Idą w kierunku samowystarczalności i samozadowolenia. Trudno, choć boli. Gdyby Kościół Chrystusowy był oparty wyłącznie na doskonałości, czy raczej niedoskonałości ludzkiej, byłby wyłącznie domeną zainteresowań archeologów. My chrześcijanie mamy jednak to szczęście, że wiemy kto jest kamieniem węgielnym tegoż Kościoła i stąd mój spokój.

W każdym zamęcie, w każdym popiele jest „gwiaździsty dyjament”, będzie kogo naśladować, będzie od kogo uczyć się wiary i poznawać Niewidzialnego. Będziemy patrzyli na opustoszałe plebanie i kościoły, z czasem też pewnie zamknięte. Skończy się wychodzenie na niedzielną Mszę św. dziesięć minut przed jej rozpoczęciem. Może trzeba będzie poświęcić  parę godzin, by dotrzeć do otwartego kościoła, ale kiedy już w nim się znajdziemy, zobaczymy naszych bliźnich, którzy faktycznie chcą w nim być. Ucieszymy się sobą, ucieszymy się radośnie, gdy kapłan z ludu i dla ludu dokona na ołtarzu cudu przemiany chleba i wina w Ciało i Krew Pańską. Będziemy z uwagą słuchali, gdy od tego ołtarza będzie nam głosił Dobrą Nowinę o Panu, który nigdy nie zmęczy się przebaczaniem naszych grzechów, który nigdy nie zmęczy się miłosierdziem wobec każdego człowieka. Poprzez dar swojego kapłaństwa będzie nam przybliżał najważniejsze przykazanie miłości Boga i człowieka.

Będziemy z radością patrzeć na dziecko przyniesione do Chrztu św., bo ono powiększy naszą wspólnotę. Staniemy obok grupki chłopców i dziewcząt, którzy w zwyczajnych ubraniach będą po raz pierwszy przyjmowali Eucharystię, a potem, tak jak zachęcał prorok Nehemiasz, pójdziemy do naszych domów jeść świąteczne potrawy i pić słodkie napoje, wcześniej posyłając je tym, którzy ich nie mają. Będziemy celebrowali podniosłą radość gdy” on i ona” staną przed ołtarzem, by ślubować sobie miłość i wierność. A kiedy na kogoś z nas przyjdzie kres ziemskiej wędrówki, kapłan razem z nami odprowadzi go na drogę do wieczności i będziemy razem się smucić, bo „nikt nie jest samotną wyspą”.

Może ktoś przedstawi to mądrzej, racjonalniej, zresztą zrobił to już na wiele lat przed tym jak został papieżem, ks. J. Ratzinger. W formie literackiej pięknie to ukazał ks. M. Maliński w swoim opowiadaniu „Ostatni zakonnik”, ale jak zwał, tak zwał.

Pewnie, nadzieja jest cnotą, nie zamierzam z niej rezygnować, ani tym bardziej odbierać jej innym. Będę więc pisał dalej. Będę apelował, zwracał uwagę, może nawet będę złośliwy i zrzędliwy (wiek!), czyli będę żył aż do czasu jak nadejdzie kres, czego wszystkim też życzę (nie kresu, ale życia)

Już po napisaniu tego tekstu znalazłem świetne jego zakończenie:” Byłbym niespełna umysłu, gdybym narzekał na to, że w chrystusowym Kościele nie głosi mi się Ewangelii, że Duch Święty nie działa w nim przez swoich ludzi, że ogień gaśnie. Nie gaśnie. Po prostu pali się też w innym miejscu niż to, na które przywykliśmy się gapić” (Szymon Hołownia T.P 2019/15)

Cena za własne poglądy

 

 Przeczytałem niedawno wywiad z pewnym ks. arcybiskupem. Redaktor prowadzący wywiad zapytał biskupa o jego opinię dotyczącą „niepokornego” księdza, który posługuje w jego diecezji. Opinia w zasadzie była pozytywna, choć biskup dostrzegł problem w aktywności tegoż księdza w mediach społecznościowych. Stwierdził, że jego oceny polityczne w tychże mediach mogą zrazić  część wiernych i mogą oni nie przyjść do niego do spowiedzi.

Po lekturze tego wywiadu po raz kolejny staje się ważne pytanie o relacje, tym razem szeregowego księdza, na linii kapłaństwo i rzeczywistość, także rzeczywistość polityczna. Nie pierwszy raz twierdzę, że tej relacji nie da się uniknąć, trzeba więc ją „oswoić”, trzeba wypracować takie standardy, aby nie ranić nikogo kto przekracza drzwi kościoła. Czy da się zrobić to bezboleśnie? Niestety obawiam się, że nie jest to możliwe, ale nigdy dość wysiłków.

Dość powszechne jest narzekanie na jakość, na poziom naszej polityki i polityków. Jednocześnie przyjęło się, choć nie bardzo wiadomo dlaczego, że ta arcyważna dziedzina ludzkiej aktywności, nie podlega ocenie moralnej. Świecki obywatel ma prawo oceniać tę politykę zarówno od strony moralnej jak i politycznej, to drugie duchownemu nie przystoi, ale w przestrzeni kościelnej. Przecież nie byłoby takiego sprzeciwu wobec polityczno – partyjnego zaangażowania naszego duchowieństwa, gdyby ono miało charakter prywatny. Oburzenie i zgorszenie budził fakt, że odbywało się ono, nie waham się użyć tego słowa, w sposób wręcz  bezczelny w przestrzeni sakralnej, zawłaszczonej bezprawnie do głoszenia swoich prywatnych poglądów. Czy tak popularne media społecznościowe, tylko przez fakt, że używa ich osoba duchowna stają się przestrzenią sakralną? Oczywiście, że nie, choć umiar i rozsądek jest jak najbardziej mile widziany.

Kościół w swoim nauczaniu, nie może uciec od oceny moralnej postaw społecznych i politycznych. Kościół nie mogąc uczestniczyć w polityce powinien  zajmować się metapolityką, czyli oceną czy dane działania polityczne są zgodne z powszechnie przyjętymi wartościami przynależnymi człowiekowi, który żyje w rzeczywistości politycznej. Przecież taka jest też wymowa encykliki Św. Jana Pawła II „Centesimus annus”.

Czy taka postawa może rodzić pewne negatywne konsekwencje, choćby takie na jakie wskazał ks. biskup? Oczywiście, że tak, choć piszę o tym z pewnym żalem.

I tu pewna dygresja. Działo to się jeszcze za moich czasów studenckich. Nasz duszpasterz akademicki w dniu święta Wszystkich świętych w kazaniu sugerował, czy może raczej, miał nadzieję, że także ci zmarli, którzy  byli osobami niewierzącymi, ale szli przez swoje życie „dobrze czyniąc” znajdą się w niebie. Tu wymienił kilka znanych nazwisk takich osób. W tym momencie starsza pani energicznie przyklęknęła i demonstracyjnie, z malującym się na twarzy oburzeniem, opuściła kościół. Obawiam się, że więcej już na Mszę św. akademicką odprawianą przez tego księdza, nie przyszła. Do spowiedzi do niego zapewne też nie. Szkoda? Pewnie, że szkoda, ale co można więcej zrobić, niż pomodlić się za ową oburzoną panią?

Ksiądz, który z życzliwością i miłością podejdzie do tak ostatnio wyklinanych osób LGBT, musi liczyć się z tym, że dla niektórych wiernych zostanie wielbicielem „pedałów”. Ksiądz, który będzie apelował o miłosierne podejście do uchodźców, od głosicieli „Polski wielkiej i katolickiej” będzie uznany za zdrajcę „białej rasy” popierającego terroryzm. Do jego konfesjonału też się nie zbliżą, bo może trzyma w nim bombę.

Zdaję sobie sprawę, że jest to smutne, że nie powinno mieć miejsca, ale to jest cena za to, że jest się „gorącym”.

Kiedy Jezus oznajmił swoim uczniom prawdę o Eucharystii swojego Ciała i Krwi, część stwierdziła, „że trudna to mowa” i jak notuje ewangelista, od tej pory już nie chodzili z Nim. Nie porównuję oczywiście dosłownie tego o czym piszę, do tamtego wydarzenia ewangelicznego, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że czym innym jest wykluczenie, a czym innym brak możliwości zadowolenia wszystkich. To ostatnie można osiągnąć tylko przez bycie „letnim”, ale jest to cecha o której Jezus wypowiada się jednoznacznie negatywnie.

 

Jak mówić o niczym?

 

Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele,? – jakoś to będzie”     („Pan Tadeusz”)

 

To było na początku lat dziewięćdziesiątych, dostałem jako oficer rezerwy wezwanie na jednodniowe ćwiczenia wojskowe. Przed południem postrzelałem wraz z kolegami z „kałacha” i P-64, a potem oficer prowadzący zaprosił nas na wykład pana majora na temat bieżącej sytuacji międzynarodowej. Ponieważ miałem przypuszczenie graniczące z pewnością, że niczego ciekawego się nie dowiem, zająłem, mówiąc językiem wojskowym, dogodną pozycję wyjściową na tylnych rubieżach sali i oddałem się pożytecznym rozmyślaniom jak miło spędzić pozostałą część weekendu. Niestety sala miała dobre nagłośnienie i słowa pana majora nieznośnie łaskotały moje uszy. Wbrew moim uprzedzeniom po chwili zacząłem z uwagą go słuchać. To było fascynujące. Pan major, nie wiem jak to najlepiej określić, ale on mówił o… niczym. Proste? No to spróbujcie to sami. Mnie przy pewnej wprawie udaje się to przez kilka minut, a on mówił przez godzinę. Stara historia, ale ostatnio dość często mi się przypomina.

Oglądam wystąpienia ks. rzecznika Komisji Episkopatu Polskiego. Jak on ślicznie mówi, jak on pięknie modeluje głos. Po twarzy błąka mu się ledwo widoczny, ale sprawiający wrażenie otwartości, uśmiech. Żadne nawet najtrudniejsze pytanie nie jest zostawione bez odpowiedzi, każdy problem jest już rozwiązany, więcej, nawet jeżeli go jeszcze nie ma, to ksiądz rzecznik natychmiast go rozwiązuje. Nasi bracia Rosjanie w takiej sytuacji mówią:” Ot i technika”. Wola przetrwania, wróć, wola walki z patologiami niezmierna. Mówienie o takim rzeczniku, że jest złotousty, zakrawa niemal na mobbing, on jest cały ze złota. On nie jest sam, jego koledzy rzecznicy diecezjalni potwierdzają brak jakichkolwiek problemów. Ja już od dawna wiedziałem, że te wszystkie złe wiadomości o Kościele, to propaganda płynąca z bezbożnych polskojęzycznych mediów finansowanych z kontrybucji jakie płacimy Unii Europejskiej, wiem to od pewnej ważnej ekscelencji.

Ale jedźmy dalej, wprawdzie nikt nie woła i nie czeka, ale co napiszę to moje.

Tyle mówi się o niesłusznych czy niewłaściwych kazaniach. Ale ja osobiście nie słyszałem. Większość z tych, które słyszałem była oparta na Ewangelii. Najpierw celebrans czyta Ewangelię, a potem ją streszcza, jak to się mówi, swoimi słowami. To jest ważne, człowiek przychodzi po całym tygodniu pracy, w głowie kłębią mu się różne trudne sprawy, ale mądry człowiek najpierw przeczyta, potem jeszcze opowie co przeczytał i to parę razy i już wszystko jest jasne. Zawsze też już od siebie doda, że trzeba być pobożnym, trzeba odmawiać pacierz, dzieci posyłać na religię, chodzić do kościoła i dawać obowiązkowo odpór tym wszystkim wrażym siłom i cywilizacjom, których jedynym celem jest walka z Bogiem i Kościołem, a Kościołem w Polsce przede wszystkim. Z pierwszym czytaniem jest trochę kłopot, czasy odległe, jakieś krwawe wojny, ofiary ze zwierząt, no i ten naród wybrany, o którym nawet w streszczeniu lepiej nie mówić. Drugie czytanie na ogół dość trudne, przeczytać trzeba, ale Lud Boży nie za bardzo wykształcony, to zostawiamy.

Są też rekolekcje, na te mniej ważne zaprasza się często proboszcza z sąsiedniej parafii. To ma dobre strony, bo on też kiedyś zaprosi i wszystko zostanie w rodzinie. Parę razy nawet uczestniczyłem w takich rekolekcjach, znaczy się w pierwszym dniu. Były tak dobre, że od razu się nawróciłem i potem miałem już wolne. Raz rekolekcjonista opowiadał dowcipy o Isaurze, o bacy i o tym jak niegrzecznie zachowała się pewna znana celebrytka. Mówił też o pijaństwie, zdradzie żony i usuwaniu ciąży. Piknie godoł, mówię wom ,że aż cud. Miło było słuchać, bo pić już nie mogę, żony nie zdradzam, bo by mi dała po pysku i wywaliła pod most, i ciąży też nigdy nie przerwałem. Ale najpiękniejsze to były te przerywniki muzyczne. Ksiądz podnosił do góry swoją komórkę, pstryk i już z głośników leciało:” Jezu kocham Cię – tralala, Mario kocham Cię – tralala, jestem z Wami – tralala. Po drugim razie zacząłem śpiewać, po trzecim nawróciłem się, uniosłem ręce do góry i zakołysałem się całym sobą.

Fajne są też kolędy zwane czasami wizytami duszpasterskimi. Bywa, że zaprasza się do pomocy księdza z innej parafii. On w swojej już się wyrobił, a samochód dalej czeka u mechanika. To przyzwoity człowiek, o nic nie pyta, bo nie wie o co pytać, jego też nie ma co pytać, bo nie wie co odpowiedzieć.

Bardzo też ciekawe są różne specjalistyczne duszpasterstwa parafialne, które gromadzą ludzi pewnych i sprawdzonych w wierze, tak samo jak księgi trzeźwości do których wpisują się głównie staruszki i staruszkowie. I bardzo dobrze, przynajmniej jesień życia spędzą w trzeźwości.

Są oczywiście księża kontrowersyjni o których mówi się, że są postaciami kontrowersyjnymi. Nie dobrze! Kontrowersyjny to ja mogę opowiedzieć dowcip po dwóch piwach, ksiądz ma być posłuszny i łapać myśl przełożonego, ewentualnie katolickich mediów w swoim domu.

Spoko, jakoś to będzie. Mieczy, szabel i… obrony terytorialnej z pewnością nam nie braknie.