O dialogu pesymistycznie

 

 

Czy dialog między nami jest możliwy? Poprawna teoretycznie odpowiedź brzmi – tak, dialog jest zawsze możliwy. Niektórzy dobrzy ludzie mówią wręcz, że jest on konieczny, że jest obowiązkiem i należy za wszelką cenę tego dialogu z bliźnimi szukać. Pewnie mam małą wiarę, widzę w drugim człowieku mojego bliźniego ze wszystkimi tego konsekwencjami, ale coraz częściej nie widzę jakiejkolwiek możliwości dialogu z nim. Piszę to na podstawie moich doświadczeń, sądzę, że dość rozległych, ale to jest mój subiektywny ogląd, ktoś inny, może te doświadczenia mieć inne, nie podobne do moich.

Pierwsze moje uczestniczenie w dialogu miało miejsce w duszpasterstwie akademickim Ojców Jezuitów. Ciekawostką tamtych dialogów było to, że wszyscy mieliśmy ten sam światopogląd i tegoż świata ogląd, ale to nie znaczyło, że nie było między nami różnic w ocenie konkretnych faktów czy sytuacji. Te dyskusje były dla nas niesłychanie ważne, inspirujące, a różnice były powodem indywidualnych rozważań. To były rozmowy, z których do dziś wiele pamiętam, choć kolor włosów już nie ten co dawniej. Każdy chciał poznać zdanie czy uwagę innego uczestnika dialogu, a to pomijając wszystko inne, pozwalało nam być mądrzejszymi. Pięknie, wręcz błyskotliwie zauważyła to M. Samozwaniec, autorka licznych książek, która stwierdziła, że swoje poglądy to my świetnie znamy, więc powinniśmy skupić się na tym, co chce nam powiedzieć inny człowiek. Tym co tworzyło tamtą niepowtarzalną atmosferę dialogu, było wzajemne zaufanie. Wiedzieliśmy, że różnimy się w ocenie jakiegoś wydarzenia, że mamy takie czy inne wątpliwości czy dane stanowisko jest słuszne, ale nikomu nie przyszło do głowy, by drugiego posądzać o złą wolę czy głupotę. To co było standardem, dziś jest wyjątkiem.

Podstawą dialogu, co wszyscy podkreślają, musi być szacunek dla rozmówcy. I znowu to piękna teoria nader rzadko przekuwana na praktykę. Jeżeli podejdę do człowieka i powiem mu: wiesz jesteś brzydki, głupi i cały w grzechach, ale choć porozmawiajmy, to jest to diabelski rechot, a nie propozycja dialogu. I tu mała prywatka. Rozumiem, że komentarze pod moimi tekstami są nie tylko opiniami, ale też pewnym zaproszeniem do dialogu, niektórzy wręcz sugerują potrzebę takiego dialogu i nieraz ją podejmuję. To bardzo miłe, ale jak mam odpowiedzieć na komentarze, które zieją do mnie paskudną niechęcią. Jak można odpowiedzieć na komentarz z którego dowiaduję się, że jestem gorszy od…Wehrmachtu? Jak mam odpowiedzieć, gdy wprawdzie mała grupa osób, ale nieustannie zarzuca mi pychę i chęć rozwalania Kościoła? Toleruję ich wypowiedzi, jeśli nie ma w nich wulgaryzmów i jawnej nienawiści, zgadzam się na ich zamieszczanie, ale nie zamierzam podejmować dialogu. To oczywiście nie mój tylko problem. Czytając setki nienawistnych komentarzy pod wypowiedziami wielu różnych osób, zawsze zastanawiam się czy ci, którzy je zamieszczają mają z tego faktu jakąś perwersyjną przyjemność, bo przecież żadną wymierną korzyść. Czy to tak trudno zrozumieć, że złym słowem można zabić i to nie tylko w przenośni!

Aby prowadzić dialog w konkretnym miejscu, czasie i rzeczywistości, konieczna jest pewna choćby niewielka wspólnota myśli. Dialog z osobami, które wierzą, że ziemia jest płaska, w tym temacie jest niemożliwy i wcale to nie wynika ze złej woli czy lekceważenia ich. Wiara nie opiera się na racjonalnych argumentach tylko właśnie na …wierze. Jeżeli odmawiam rozmowy z Świadkami Jehowy, to nie dlatego, że nimi pogardzam, tylko dlatego, że ja wierzę, że moja wiara jest prawdziwa. Z tej wiary wynika, pewność, że Bóg jest doskonały, inaczej ona nie miałaby sensu. Ja nie muszę sprawdzać Boga!

Jeżeli ktoś wierzy w człowieka czy nawet całą partię, wierzy w kogoś kto podaje się za proroka, to musi rad nierad przyznać, że nie mogą oni być doskonali. Nie ma ludzi doskonałych. Pierwszym i ostatnim był Jezus – prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek. Na tym doskonałość się kończy, bo wszyscy ( z wyjątkiem Maryi) jesteśmy „umoczeni” w grzechu pierworodnym. I tak jak Boga nie sprawdzam, tak jeśli wierzę w człowieka, muszę tę wiarę weryfikować. Jeżeli tej weryfikacji nie ma, mamy do czynienia z czymś bardzo groźnym – ze „ślepą wiarą”. Konsekwencją takiej „wiary” jest niemożność dialogu. Owa „ślepa wiara”, tak częsta dzisiaj jest zaprzeczeniem mądrości i świadectwem intelektualnego lenistwa. Jest to wszakże bardzo wygodna wiara. Zamiast poszukiwania, odkrywania – błogi i bezmyślny spokój. Nic nie trzeba zmieniać, nikogo przepraszać, pycha podpowiada, że ja i moje myślenie jest doskonałe. Gdy inni  w zamyśleniu stają na rozdrożach, lub idą wąską i wyboistą ścieżką, „wierzący” mkną wygodną autostradą. W matematyce czy fizyce istnieją twierdzenia, których nie ma potrzeby udowadniać i nazywamy je pewnikami. Jeżeli te pewniki się zaneguje, znowu rozmowa jest niemożliwa. To samo dotyczy choćby takich pojęć jak sądy, media publiczne czy definicja katolickości. Można oczywiście zakwestionować dotychczasowy dorobek myśli ludzkiej w tej dziedzinie, ale to wyklucza dialog. Jeżeli mamy różne, skrajnie różne i kompletnie nieprzystające do siebie podstawy aksjologiczne, to…”nie będzie miedzy nami tanga”. Smutne, ale „tak ten świat zbudowany jest”.

Czy jest sens dialogować z kimś, kto uważa nas za wroga, zdrajcę, wcielenie szatana czy zarazę? W moim przekonaniu, nie ma żadnego sensu. Naszych nieprzyjaciół wedle słów Jezusa mamy kochać, modlić się za nich, wybaczać im i służyć pomocą, gdyby zagrożone były ich ludzkie wartości. Dialog, według tych skrótowo przytoczonych zasad, wymaga dobrej woli i otwartości na słowa drugiego człowieka, gdy jedna ze stron potencjalnego dialogu, tego nie chce, to szkoda czasu i złudzeń.

 

 

Kryzys i naśladowanie

 

 Słowo kryzys w odniesieniu do sytuacji Kościoła w Polsce jest odmieniane przez wszystkie przypadki i mam w tej czynności pewien niewielki udział. Kryzys pokonany może stać się przełomem, w tym wypadku chodzi o przełom w naszym wspólnym myśleniu o Kościele i o religijności, która jest przejawem naszej wiary. Siłą rzeczy za kryzys obwinia się przede wszystkim tych, którzy z racji pełnionego stanowiska i władzy ponoszą za ten kryzys odpowiedzialność. Jak wiadomo ryba psuje się od głowy, ale tym razem nie tylko o „głowie”, ale o całej „rybie”. Impulsem do tych krótkich rozważań stało się przeczytane zdanie wypowiedziane przez świeckiego człowieka zaangażowanego w życie swojej parafii:” Czy my jeszcze naśladujemy Jezusa?”

To jest pierwotne pytanie jakie trzeba zadać sobie i innym uczestnikom wspólnoty Kościoła w Polsce. Bez szczerej odpowiedzi na to pytanie, wszelkie reformy, zmiany postulowane przez ludzi dobrych i mądrych, czy to z pośród duchowieństwa czy osób świeckich, odniosą jedynie połowiczny skutek. W każdej zwykłej firmie takie rzetelne, ozdrowieńcze działania skutecznie postawiłyby tę firmę „na nogi”. W Kościele takie działania naprawcze w postaci reform są w stanie poprawić sytuację jedynie w tym co widzialne, co uchwytne i co da się zracjonalizować. Jeszcze raz trzeba to powtórzyć z całą mocą – one są konieczne, ale one same nie przyczynią się do pomnożenia naszej wiary. Wiara rodzi się z faktu, że ja uznaję Jezusa za Boga i mojego przewodnika, który wytycza mi moją osobistą ścieżkę do spotkania z Ojcem w niebie. Banałem często powtarzanym, ale jakże koniecznym, jest fakt że choć idziemy w jednym kierunku, każda droga jest inna, skrojona na miarę każdego człowieka.

Naśladowanie Boga nie jest jakimś wymysłem ludzkim, Jezus wręcz nas do tego namawia – kto chce mnie naśladować – mówi Jezus, niech weźmie swój krzyż i idzie za Mną. I tu zaczyna się problem, jak to czynić?

Kiedyś wychodzę z kościoła razem z kolegą, ponieważ mieszkaliśmy w tej samej okolicy, proponuję spacer konkretną trasą. Na to on z błyskiem w oku – wiesz ja pójdę tą, którą przed godziną wracała moja żona, chyba nawet dodał, że pójdzie jej śladem. To było kilkadziesiąt lat temu, a ja wciąż pamiętam z jaką czułością i miłością to mówił. To jest właśnie naśladowanie, to jest kroczenie śladami tej osoby, którą kocham. Czy my tak właśnie naśladujemy Jezusa? Myślę, że o takim naśladowaniu Jezusa pisze św. Paweł w swoim hymnie o miłości. Możemy budować wspaniałe kościoły i setki innych jak najbardziej potrzebnych instytucji wewnątrz kościelnych, możemy mieć wspaniałych księży i biskupów, możemy uważać się za najbardziej chrześcijański naród w świecie i tylko przed Jezusem ukrytym w tabernakulum, będzie pustka. Tak będzie nie dlatego, że lewactwo i wszelkiego rodzaju zarazy, tylko dlatego, że przestaliśmy naśladować Jezusa.

Wśród wielu ludzi współczesnych Jezusowi, którzy szli za nim, jest człowiek, który Go naśladował, choć nie był Jego uczniem, a niewykluczone, że nawet Go nie znał. Miłosierny Samarytanin, bo nim mowa, był dla Żydów poganinem, bardzo obmierzłym poganinem. Rozmawiając z Jezusem faryzeusze nawet nie chcą wymienić jego narodowości i mówią o nim „ten”. A przecież obok poranionego i potrzebującego pomocy człowieka obojętnie przeszli kapłan i lewita – elita ówczesnej religijnej wierchuszki. Ano właśnie – przeszli.

Nie byłbym sobą gdybym nie zadumał się nad naszą teraźniejszością. Ile trzeba mieć w sobie smutku, nienawiści i zwyczajnej głupoty, by nie uznać dobra, które czynią ludzie, którym nie dana została łaska wiary, albo przeżywają tę swoją wiarę w inny sposób, a może inaczej ją rozumieją niż ów kapłan i lewita?

Słucham ze sceny gdańskiego WOŚP-u słów ludzi straszliwie, ponad ludzką miarę zranionych, po stokroć mieliby prawo nienawidzić tych, którzy doprowadzili do śmierci ich najbliższego, a oni proszą o dobro, pokój, prawdę, o wybaczenie. Proszą o zaprzestanie nienawiści. Czy te słowa dotrą do tych, dla których kwintesencją Ewangelii jest właśnie nienawiść i podłość, do tych, którzy z oddaniem służą ojcu kłamstwa, tak wczoraj jak i dziś? Czy te słowa pokoju dotrą do fałszywych proroków, którzy żmijowym jadem plują na innych?

Nie zaglądam w życiorys, nie oczekuję wyznania wiary od tych, których w ten zimowy dzień zgromadziła i zjednoczyła chęć pomocy najsłabszym. Głęboko wierzę, że to ziarno miłości i dobroci posiane przez Pana, który zna pragnienia naszych serc, przyniesie dobry i obfity plon.

Sprawiedliwość, kara, przebaczenie, zemsta

 

 

Pragnienie sprawiedliwości jest wpisane w nasze człowieczeństwo. Każdy z nas chce, aby traktowano go sprawiedliwie. Odmowa tej sprawiedliwości jest traktowana jako zamach na godność człowieka. Jest faktem jak wielu ludzi cierpi z powodu braku tej sprawiedliwości. To ich dotyczą słowa Jezusa:” Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”. Bóg Ojciec gdyby zechciał w pełni skorzystać ze swoich prerogatyw sędziego sprawiedliwego, musiałby zetrzeć nas na proch. Pięknie i jakże prawdziwie mówi o tym psalmista:” Jeśli zachowasz pamięć o grzechach Panie, Panie, któż się ostoi?” Bóg może tę sprawiedliwość, która jest Jego atrybutem, zamienić na miłosierdzie. Dlaczego i jak to czyni jest Jego tajemnicą i nic nam do tego.

Konsekwencją ludzkiej sprawiedliwości jest kara za zły czyn, aczkolwiek ta konsekwencja jest negowana przez tych, którzy na tę karę zasłużyli. Jak wiadomo w więzieniach niemal zawsze siedzą ludzie niewinni. Gdyby nie ponury kontekst, zabawne byłoby to, że za karą śmierci są osoby… na tę karę skazane. Ściślej rzecz biorąc są za karą śmierci dla tych, którzy na nią zasłużyli, oni nie zasłużyli, więc w stosunku do nich jest ona niesprawiedliwa. Bardzo dawno temu był człowiek, który uważał, że na tę karę zasłużył. To pierwszy święty Kościoła szerzej znany pod ksywą „dobry łotr”.

Kara ma, czy powinna mieć oprócz sprawiedliwej odpłaty za uczynione zło, zadanie przywrócenia jakiegoś wewnętrznego ładu w osobie ukaranej. Ma skłonić sprawcę zła do nawrócenia, które spowoduje odwrót od czynienia zła. Tak rozumiana kara jest szansą dla ukaranego i nieludzkie jest mu jej odbieranie. To jest też główny sprzeciw wobec kary śmierci, bo uniemożliwia, ona owe nawrócenie, a także, choćby w minimalnym stopniu, naprawienia wyrządzonego zła. Dla chrześcijanina to powinien być argument rozstrzygający, przeciwko stosowaniu tej kary.

W cywilizowanych systemach karnych nagrodą za dobre wykorzystanie szansy danej skazanemu przez społeczeństwo, jest zatarcie tej kary. Obwiniony może w pełni wrócić do społeczeństwa. Smutno patrzeć na osoby uważające się za chrześcijan, którzy nie mogąc inaczej, słowem chcą zatłuc ludzi, którzy odpokutowali za swój czyn i naprawili zło. W ich mniemaniu niektóre winy, niekoniecznie najcięższe, powinny być nieśmiertelne i nieustannie karane. Dzieje się tak szczególnie gdy dotyczy to osób znanych. Myślę, że stoi za tym dość prymitywny interes. Ludzie popełniają wiele obrzydliwych i podłych czynów, które nie podlegają pod kodeks karny i dla równie wielu jest to wystarczający powód, by je usprawiedliwiać.

Tak jak ze sprawiedliwością łączy się kara, tak z karą związane jest przebaczenie. Przebaczenie winy jest nieraz błędnie rozumiane jako rezygnacja z wymierzenia kary. To jednak nie jest takie proste i oczywiste. Kara jak wcześniej pisałem ma swoją ważną rolę w odzyskaniu przez ukaranego wewnętrznego ładu. Może to głupio zabrzmi, ale kara jest także wyrazem łaski i nadziei, że ten porządek moralny zostanie w sercu i umyśle skazanego, przywrócony. Jest faktem i to powszechnym, że bardzo wielu, a kto wie czy nie wszyscy obwinieni, gotowi byliby z tej w ich mniemaniu „łaski” zrezygnować byle tylko uniknąć kary. Zdarzają się jednak przypadki, że przestępca nie mogąc poradzić sobie z brzemieniem winy, sam zgłasza się po karę. Jakie miejsce w tym wszystkim ma przebaczenie? Jest w moim przekonaniu jakąś trudną do przecenienia, wielkodusznością pokrzywdzonego dla sprawcy. Przebaczenie zdejmuje z sumienia sprawcy ciężar, którego żadna nawet największa kara, nie jest w stanie uczynić. Sprawca wolny od tego ciężaru, może zacząć nowe, już ukierunkowane na dobro, życie.

Wielkość daru przebaczenia, może też otworzyć na nowe życie, życie pozbawione ciężaru nienawiści, osobę pokrzywdzoną. Dla każdego chrześcijanina przebaczenie, choć nieraz niewyobrażalnie trudne, jest heroicznym naśladowaniem Tego, który na krzyżu modlił się do Ojca, by odpuścił Jego katom. Przebaczenie jest łaską udzieloną sprawcy z głębi serca człowieka skrzywdzonego, nie może więc  być wymuszone. Nie oceniam, ale zastanawiam, co dzieje się w duszy tych ludzi, którzy przychodzą oglądać egzekucję mordercy ich dziecka, żony, męża, czy innego bliskiego. Czy w tym momencie czują ulgę, czy ich żal ulega zmniejszeniu, czy nasyciwszy wzrok obrazem umierającego człowieka, nareszcie oddychają spokojniej? Nie wiem, nie oceniam, ale nie wydaje mi się. Może w pierwszej chwili odczuwają satysfakcję, ale jak długo można się tym cieszyć?

Mimo woli płynnie przechodzę do tematu zemsty. Zemsta nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością i karą, jest zaprzeczeniem przebaczenia. Jest odpowiedzią zła na zło. W jakiejś mierze zrównuje kata i ofiarę. Jest rezygnacją z błogosławieństwa dla tych, którzy pragną sprawiedliwości. Zemsta wbrew głupiemu powiedzeniu, nigdy nie jest słodka. Pragnienie zemsty jest tak naprawdę pragnieniem, aby razem z krzywdzicielem spotkać się w… piekle. Czyż nie lepiej za cenę przebaczenia spotkać się z nim w lepszym towarzystwie i to na całą wieczność? Czyż nie lepiej spotkać się przed obliczem Boga, o którym kochany Franciszek mówi, że On nigdy nie męczy się przebaczaniem?