O moim Kościele

 

 

Dla nas ludzi wierzących Kościół jest jak powietrze. Trochę brzmi to pompatycznie, ale tak jak nie wyobrażamy sobie życia bez powietrza, tak trudno nam sobie wyobrazić życie bez Kościoła w którym On jest i nieustannie do nas przychodzi. Człowiek będzie do ostatniej chwili „łykał” powietrze, choćby było ono nie wiem jak zanieczyszczone. Człowiek, jak pisał Szołochow jest silny, wszystko zniesie, ale w tym porównaniu nie chodzi tylko o to aby „znosić”, aby iść w kieracie. Nasza obecność w Kościele ma być radosna, twórcza i otwarta na tych, których w tym Kościele jeszcze nie ma. Mogę sobie w tym Kościele uwić wygodne gniazdko, cieszyć się sympatycznym środowiskiem wokół mnie i nie widzieć nic więcej. To jest dość częste podejście uczestników wielu różnych wspólnot w Kościele. Za ten Kościół wszyscy jesteśmy odpowiedzialni, tak duchowni jak i my świeccy. Tym razem wypadło mi pisać o duchownych.

W moim najgłębszym przekonaniu tym co najbardziej rujnuje Kościół, jest jego oderwanie od rzeczywistości. Duchowni ewangelizują jedni lepiej drudzy gorzej, ale nie bardzo rozeznają się w rzeczywistości w której żyją ich parafianie. Ktoś może się skrzywić i powiedzieć, że to przesada, przecież plebania czy miejsce zamieszkania biskupa, to nie położony gdzieś wysoko w górach erem. A jednak. Wbrew pozorom to wyobcowanie może być prawie niezauważalne. Od kilkunastu lat poruszam się przy pomocy samochodu i nie korzystam z komunikacji miejskiej, choć codziennie widzę ludzi czekających na przystanku. Mijam ich neutralnie, nie zastanawiając się jak długo stoją, czy jest im zimno czy gorąco, czy będą po wejściu do autobusu stali przez pół godziny, czy może uda się im usiąść. Może to głupie, ale ja naprawdę nie wiem ile kosztuje bilet. Kiedy na rynku słyszę jak ktoś targuje się o pięćdziesiąt groszy, słucham z mimowolnym zdziwieniem. O pięćdziesiąt groszy? No żeby o dziesięć złotych, to rozumiem. Zapominam, że dla kogoś te pięćdziesiąt groszy jest tak samo ważne, jak dla mnie wspomniane dziesięć złotych.

Dawno zapomniałem co to znaczy być niewyspanym, chce mi się spać, no to od czego poobiednia drzemka. I tylko płacz za ściany malutkich dzieci moich młodych sąsiadów przypomina mi czasy, kiedy razem z żoną mieliśmy jedno marzenie – wyspać się do syta. Pamiętam jak wówczas rozmawiałem z moim znajomym księdzem, który twierdził, że on nie wyobraża sobie, aby nie spał ośmiu godzin.  Pomyślałem sobie, chłopie przyjdź na jedną noc do mnie, zostań z moimi dzieciakami i nie będziesz musiał sobie nic wyobrażać. Procesja Bożego Ciała, po jej skończeniu proboszcz, zresztą bardzo skromnie żyjący, długo i wylewnie dziękuje biskupowi, że zechciał przyjechać, że się tym utrudził i że zechciał tę procesję poprowadzić. Utrudzenie biskupa polegało na tym, że odbył dwukilometrową podróż wygodnym samochodem, a że zechciał przewodniczyć procesji, to jakby to głupio nie zabrzmiało, to po prostu jego praca. Słucha tego kilka setek ludzi z których większość rano stoi na przystanku, by w tłoku i ścisku, nieraz przez godzinę jechać na osiem godzin do pracy, a potem do domu gdzie czekają obowiązki stanu, ale oni nie są utrudzeni, utrudzony jest biskup. Dwóch sympatycznych księży rozmawia przy mnie o egzystencjalnym dla nich problemie. Otóż gdy od czasu do czasu przyjeżdżają do kurii, to przecież powinni mieć zapewniony w tejże kurii obiad. Jakże tak bez obiadu! Bardzo porządny i znany zakonnik publicznie ubolewa, że jego znajomego proboszcza nie stać na gosposię i biedak sam musi sobie przygotowywać jedzenie. Męczennik znaczy się, po śmierci „santo subito”!

Mógłbym takich i mniej zabawnych przykładów przytaczać setki, one pokazują, nawet bez złej woli, że pasterz nie zna swoich owiec, nie woła ich po imieniu, a one nie znają jego głosu. Pytanie brzmi – czy można inaczej? Można, bo znam osobiście kapłanów, którzy to potrafią. Oczywiście potrzebne są pewne uregulowania systemowe czy to w obrębie parafii czy diecezji. Otwarta jest np. sprawa kolędy, szumnie nazywanej wizytą duszpasterską. Trochę lat już mam, ale na palcach jednej ręki mogę policzyć kolędy, które były faktycznie wizytami duszpasterskimi, reszta była…, no dobra nie będę pisał czym była. Dyżurnym argumentem jest przepracowanie księży. Fakt, znałem takich księży, których pod groźbą kary kościelnej, zmusiłbym do odpoczynku. Kiedyś przeczytałem wypowiedź redaktora naczelnego, bardzo dobrego miesięcznika katolickiego, że ksiądz wieczorem czuje się jak po szychcie w kopalni. No to może niech idzie na tę szychtę do kopalni i zobaczy jak się fedruje? Dziś bardzo wielu , szczególnie młodych ludzi, pracuje po dziesięć i więcej godzin. Raczej nie mają gosposi tylko kredyt „na głowie”, a w brzuchu śmieciowe jedzenie. Jeżeli ksiądz powie nieprzygotowane kazanie czy niedbale odprawi Mszę św., to nic się nie stanie, niektórzy robią to lata całe, ale jak pracownik w prywatnej firmie nie przygotuje „kazania”, albo niedbale wykona swoje obowiązki, to na drugi dzień może na swoim biurku znaleźć karton na podręczne rzeczy.

To tyle w pierwszej części, druga (niestety) nastąpi.

Trochę o „nieregularnych”

 

 

            Psychologowie twierdzą, że osiemdziesiąt procent naszej populacji ma zdiagnozowane pewne ułomności psychiki. Na pytanie o te pozostałe dwadzieścia procent odpowiadają, że ich po prostu jeszcze nie przebadali. To oczywiście taki żart, ale dający trochę do myślenia.

W ostatnich latach pewną karierę zrobiło słowo „nieregularny”. Nieregularny, czyli ktoś taki, kto postępuje inaczej niż wymagają powszechnie przyjęte normy i zwyczaje. Niektórzy mają też na ich określenie słowo „inny”. Tak długo jak owa nieregularność czy inność nie narusza obowiązującego prawa, problem jest niewielki. Sytuacja zmienia się radykalnie gdy ów problem nieregularności przeniesiemy na grunt naszej wiary chrześcijańskiej. Tu nie ma znaczenia, że jakaś postawa nie jest karalna, bo każda postawa określona jako nieregularna, jest karana… piekłem.

W tym momencie trzeba wyraźnie stwierdzić, że ci nieregularni to po prostu grzesznicy. Jakiś mądrala może powiedzieć, że przecież wszyscy jesteśmy grzesznikami. No nie do końca! Niby grzeszymy, ale niektórzy mniej. To tak jak w tej anegdocie, że księża siusiają mniej (świętość, świętością, a wizyta u urologa konieczna). Jak to wygląda w praktyce? Dwa przykłady.

On, nazwijmy to fachowo, mobbinguje swoją żonę, no leje ją zwyczajnie, nie dba o dzieci i lubi wszystko co zawiera procenty. Od czasu do czasu ma, hm, hm kontakty zbliżeniowo – seksualne z różnymi spragnionymi jego miłości paniami. Do kościoła chodzi rzadziej, ale na procesji Bożego Ciała jest zawsze i w Wielki Piątek „setę” zagryza wyłącznie kwaszonym ogóreczkiem. Oczywiście ślub miał kościelny i wtedy był u spowiedzi, no chyba że szwagier podpisał mu kartkę.

Na drugim biegunie są ci  nieregularni. Kiedyś poplątało się im życie, popełnili błąd, żałują go, ale przeszłości zmienić się nie da. Starają się żyć w wierze chrześcijańskiej, uczestniczą we Mszy św., choć czasami wychodzą z kościoła gdy kapłan rozdaje Eucharystię w Komunii św., bo nie mogą sobie poradzić z bólem. Pewien błyskotliwy zakonnik uznał, że jeśli takowi przychodzą do kościoła, to na swoich butach mają… gnój. To oczywiście taki  skrót. Jedno zdanie i Ewangelia w pigułce.

Kochany Franciszek pochylił się nad ich cierpieniem i tam gdzie to jest możliwe, chce im pomóc. Chce w nich, tak jak i we wszystkich „odmieńcach” zobaczyć twarz Chrystusa cierpiącego i opuszczonego, a ostatnio powiedział małemu chłopcu że, jego zmarły ojciec ateista był dobrym człowiekiem i może być spokojny o jego los.

Ateista dobrym człowiekiem! Zaprawdę wielki heretyk z tego Papieża.

Życie codzienne

                                                    

 

 

„Przeto czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie.”       (1 Kor, 10, 3)

            Autorzy relacji z życia pobożnych Żydów zwracają uwagę na jeden szczegół, jakże jednak ważny. Dla bogobojnych Żydów każda chwila życia, każda chwila dnia była Bożą chwilą. Praca, jedzenie, picie, odpoczynek, także pożycie małżeńskie miało charakter niemal sakralny. Czy to zmieniało wewnętrzną strukturę tych czynności ? Oczywiście że nie.

Cieśla musiał tak samo zbijać skrzynię, rolnikowi pot spływał po czole, spragniony z ulgą przełykał wodę, a chłopak tak samo starał się o swoją dziewczynę. Ale w tym codziennym zabieganiu rozmawiali ze swoim Bogiem, On stał obok nich. Oni wiedzieli, że On stoi obok nich, pewnie nawet nie musieli wierzyć, bo wiedzieli.

Gdzieś zagubiliśmy tę obecność Boga Żywego w naszym życiu. Pozostał, i to nie zawsze, odklepany rankiem „paciorek”, potem już tylko biznesy, spotkania, załatwiania, niekoniecznie uczciwe. Trochę głupio w to wplątywać Boga. Może lepiej już zasypiając „machnąć” jeszcze jeden „paciorek”, tak na wszelki wypadek.

                                                  

 

 

                                                                     

 

 

Pan z Tobą!

 

                                                          

 

 

 „W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w  Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: „Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, (błogosławiona jesteś między niewiastami)” Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: „ Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da mu tron Jego Ojca, Dawida […] Na to  Maryja rzekła do anioła:” Jakże się to stanie skoro nie znam pożycia z mężem?”. Anioł Jej odpowiedział:” Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym” […] Na to rzekła Maryja:” Oto ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa”. Wtedy odszedł od Niej anioł „ ( Łk. 1, 26-39)

 

Maryja zadaje tylko jedno pytanie – proste i oczywiste. Musiała je zadać jako uczciwa i godna kobieta: „Jak to się stanie…?” Dalej milczy, by na końcu anielskiego poselstwa  wypowiedzieć zdanie, które,  jak ktoś zauważył, zmieniło losy wszechświata.

Mogła zadać niejedno pytanie. Wielkie nieba, przecież za chwilę miała zostać matką Syna Bożego! Co ma dalej robić, co powiedzieć Józefowi, sąsiadom, jak wychowywać, jak strzec ? Nie wiemy czy przez Jej głowę przemknęły te i inne pytania. Może tak, może nie. W  gruncie rzeczy to zupełnie nieważne. Nieważne ? Tak, nieważne, bo Ona wcześniej usłyszała,  że Pan jest z Nią i zaufała Mu tak, jak nikt przed Nią i nikt po Niej. O cóż więcej pytać skoro Wszechmocny wybiera mnie i mówi  – Jestem z Tobą

.My pytamy, no cóż, taka nasza ludzka kondycja. Gdy kogoś nagrodzą, pytamy, czemu właśnie on, gdy cierpienie stanie się naszym udziałem, pytamy, dlaczego ja, jakby nieśmiało sugerując, że są inni, bardziej „godni” by ich bolało.

Pytamy i gorszymy się nie słysząc odpowiedzi. A skoro tak, to może idziemy złym tropem, może trzeba tak jak Ona.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Gorzkie refleksje

 

 

Motto: Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.    ( J. Donne)

 

Wiedziałem, że ten felieton będę kiedyś musiał napisać i teraz jest nań czas. Czas kiedy ulicami naszych miast przechodzą wielotysięczne manifestacje kobiet protestujących przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Żeby nie było wątpliwości następne zdania piszę „tłustym” drukiem. Aborcja nie jest ok., nigdy nie jest ok., zawsze jest przerwaniem ludzkiego życia, nieważne czy ono ma parę dni, czy parę miesięcy. Dla chrześcijanina zaczyna się to życie gdy nastąpi połączenie gamety żeńskiej i męskiej. To jest początek Nowego. Każde zniszczenie ludzkiego życia, życia które jak mówi psalmista Bóg utkał w łonie matki, a jego imię wypisał na swojej dłoni (prorok Izajasz) jest głęboką niesprawiedliwością. Niesprawiedliwością wymierzoną w samego Stwórcę. Odbieramy Mu to, co jest Jego własnością, odbieramy Mu człowieka w którego On Bóg tchnął życie.

            Przez ćwierć wieku starałem się przekazywać tę prawdę młodzieży szkolnej, akademickiej i narzeczonym zamierzającym wziąć ślub sakramentalny. Może nie tyle przekazywać, co uwrażliwiać ich na świętość każdego ludzkiego, poczętego życia. Na palcach jednej ręki mogę policzyć księży dla których ta moja praca była ważna. Na co dzień wyglądało to mniej więcej tak: niech tam pan, panie magistrze coś im powie; muszę ich nauczyć śpiewu przed biskupem (chodziło o młodzież przystępującą do Sakramentu Bierzmowania, a która prosiła mnie o jeszcze jedno spotkanie); Duch Św. to wyrówna – to odpowiedź na moje krytyczne uwagi; ma pan rację, ale nam księżom tak jest wygodniej – to z kolei odpowiedź na moje spostrzeżenie, że organizacja kursu jest na fatalnym poziomie. Smutna anegdota. Prowadzę kurs przedmałżeński dla 150 par narzeczonych. Wykłady w dolnym kościele, na górze koncert orkiestry dętej. Wprowadzam w zagadnienie naturalnego planowania poczęć. Przypadkowa zbieżność niektórych moich stwierdzeń podkreślona donośnym dźwiękiem trąby, wzbudza w słuchaczach radosny entuzjazm, nie trzeba dodawać, że nie związany z naturalnymi metodami.

Czy to tylko historia, która nawiasem mówiąc ma przecież wpływ na teraźniejszość? Nie sądzę. Z ust wiarygodnych słuchaczy wiem, że dalej niejeden taki kurs, jest na żenującym poziomie. Jak się zdaje nierzadko jedynym kryterium dla prowadzącego jest, by on prowadzący był… pobożny. Nie kpię z pobożności, ale w tym wypadku to stanowczo za mało. O radosnej twórczości katechetów w temacie tzw. uświadamiania dzieci i młodzieży szkoda nawet mówić. Jeden tylko przykład podany zresztą przez biskupa (niestety nie pamiętam nazwiska). Katechetka do młodzieży przed dyskoteką: W tańcu bądźcie w takiej odległości, by Duch Św. mógł zmieścić się między wami.

Trudno w to uwierzyć, ale od 1989 roku nie ma sensownego, zgodnego z wymogami współczesnej pedagogiki i oczywiście moralności katolickiej, programu wprowadzającego młodzież w świat dojrzałej miłości i dojrzałego seksu. Tak seksu też! I dobrze by było aby katecheci nie rumienili się przy słowie „seks” i nie mówili, że w czasie współżycia małżonkowie czują „przyjemne mrowienie”.

Co to wszystko ma wspólnego z coraz większą popularnością aborcji, także wśród chrześcijan? Ano to, że gdyby Kościół wcześniej zajął się na poważnie tematyką związaną z ludzką płciowością, to może dziś wyglądałoby to inaczej. Zamiast tego mamy słynne listy pasterskie z pouczeniami. Jak wiadomo wierni, a młodzież szczególnie, o niczym innym nie marzy tylko o tym, by być pouczonym przez areopag dostojnych mędrców. Miałem okazję kilka lat temu aż dwa razy słuchać listu pasterskiego na początek nowego roku szkolnego. Może to nieładnie tak powiedzieć, ale to było intelektualne – nic.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasz Episkopat zdaje się faktycznie wierzyć, że będzie ustawa, to wszystko będzie w porządku. Otóż ze smutkiem stwierdzam, że nie będzie. Ludzkiego sumienia nie kształtuje się ustawami. To Kościół jest od nawracania i prowadzenia ludzi do Boga, także tych, którzy uważają, że aborcja jest ok. To prawda, że taka praca to jest „krew, pot i łzy”, to jest droga z krzyżem na ramionach i pewnie dlatego tak mało jest chętnych. Jak ktoś ma inną propozycję, to zamieniam się w słuch. Nie neguję potrzeby dobrego prawa, ale inaczej tworzy się ludzkie prawo, a inaczej wrażliwe ludzkie sumienia.

I jeszcze jedno. Rzeczywistość społeczna i polityczna w której tworzy się prawo jest bardzo ważna i często decyduje o nastawieniu do niego. Kościół, w osobach swoich duchownych, entuzjastycznie poparł „dobrą zmianę”. To jest fakt. Ja mam swoją opinię o tejże zmianie, ale nie widzę potrzeby by ją w tym miejscu przedstawiać. Faktem jest również to, że w opinii wielu chrześcijan, także tych otaczanych powszechnym szacunkiem, Kościół „spija śmietankę” z tej „dobrej zmiany”. Ok., nie wtrącam się choć może powinienem, też jestem Kościołem i to wcale nie gorszym niż ten za jaki uważają się duchowni.

Znowu jest faktem, że słuszne apelowanie biskupów o szacunek dla każdego poczętego życia, zyskało partyjną otoczkę, czy wręcz cyniczne wsparcie tej partii. Tej samej partii i ludzi ją reprezentujących, którzy z pogardą odrzucają apele tegoż Episkopatu o pomoc dla uchodźców, czy choćby poranionych przez wojnę dzieci. To ci sami ludzie, którzy od dwóch lat wmawiają nam , że korytarz humanitarny, to korytarz terrorystyczny. To ci sami ludzie, którzy publicznie krytykują kardynała, który nie popiera ich nienawistnych bredni. W takim towarzystwie to nie jest duszpasterstwo, tylko bicie cepem. To jest także mój i wielu innych Kościół. My, by użyć słów apostołów, nie mamy dokąd iść, bo to jest nasz Kościół!

Na wszelki wypadek pozwolę sobie zauważyć, że jest mi głęboko obojętne czy zostanę oceniony jako: lewak, zdrajca, liberał i drugi sort z bakteriami i pierwotniakami (właściwe podkreślić, ewentualnie dodać inne).