Po wiekach kombinowania do Kościoła dotarła wreszcie ważna informacja – płodzenie potomstwa jest, a na pewno może być, także źródłem przyjemności i radości. Przełknięcie kolejnej informacji, że ta radość i przyjemność niekoniecznie musi wiązać się z poczęciem nowego życia, to już prawie moralna martyrologia. Odkryciem na miarę Kopernika było przyjęcie (ze zrozumieniem jednak gorzej), że ludzka seksualność jest wspaniałym darem Boga.
Podejście naszych starszych w Kościele dalej w praktyce sprowadza się do jednego – „Cicho sza”, ten „biznes”, jak mało który, według ludzi odpowiedzialnych za edukację seksualną, wymaga ciszy i wyparcia, czyli jak mawiają nasi bracia Rosjanie „Ciszej jedziesz – dalej jedziesz”. Tyle, że w tym wypadku bardziej sprawdza się żydowski dowcip o tym, jak to pewien starozakonny postanowił odzwyczaić swojego konia od jedzenia. Codziennie zmniejszał mu porcję paszy i kiedy już wydawało się, że osiągnął sukces, koń niestety zdechł.
Tymczasem rozumienie swojej seksualności przez dzieci i młodzież (dorosłych zresztą też) zatrzymało się na prostym jak konstrukcja cepa stwierdzeniu, że seks ma być przyjemny i bezpieczny. Z tym ostatnim bywa różnie i niestety także tragicznie. Historia o czternastolatku, który zabił swoją trzynastoletnią koleżankę w ciąży jest tego najlepszym przykładem. Co do warunku, że seks ma być przyjemny panuje wszakże całkowity i radosny konsensus. Nikt nie zaprzeczy temu, co napisałem w tytule, ale przejść przez życie tylko z taką refleksją, zwaną przez niektórych, filozofią życiową, to delikatnie mówiąc – mało, bardzo mało!
Jest taka bajka, bodajże Krasickiego, o wędrowcach, którzy w czasie mrozu siedzą przy ognisku, każdy z nich jest głęboko przekonany, że trzeba przynieść drewna, by dołożyć do ogniska, ale nikt z nich tego nie czyni i finalnie wszyscy zamarzają na amen. I tak wygląda w praktyce szumne przygotowanie dzieci i młodzieży do założenia rodziny. Całokształt wiedzy i mądrości jaką zdobywają młodzi, sprowadza się do tego, co ktoś może mało estetycznie, ale za to bardzo prawdziwie nazwał – kulturą bzykania.
Dziecko od chwili kiedy zorientuje się, że jest osobą seksualną (raczej wcześnie, co skądinąd jest czymś zupełnie normalnym) i nie zostało przyniesione przez bociana, zaczyna szukać i pytać. Można by oczekiwać, że w tak ważnej i delikatnej materii, pierwszy głos powinien należeć do rodziców, cóż kiedy ich też nikt „nie uświadomił”. Część niewątpliwie stara się rozmawiać ze swoimi dziećmi, ale reszta poddaje się według zasady „przyjdzie czas to się dowie”. Że się dowie, to na pewno, pytanie brzmi raczej kiedy, w jakich okolicznościach i przede wszystkim od kogo.
Na lekcjach religii dziecko z pewnością dowie się o stworzeniu Adama i Ewy, dowie się także, że w pewnym momencie pierwsi rodzice spostrzegą, że są… nadzy – oj ciepło, ciepło. Potem dowie się, że Adam „poznał” swoją żonę Ewę, a ta urodziła dwóch chłopaków. A co to znaczy tatusiu/mamusiu, że on „poznał” swoją żonę? Ja też wczoraj poznałem koleżankę, a ona nikogo nie urodziła, no to jak jest z tym „poznawaniem„? Acha, wcześniej jeszcze dowie się, że Bóg polecił pierwszym ludziom, aby się rozmnażali i nie wymienił żadnego bociana czy innego stwora, który miałby im w tej czynności pomagać. Wraz z postępem w katechizacji, a także przy pierwszym rozumnym przeżywaniu Świąt Bożego Narodzenia, dzieciak dowie się, że Maryja jest w ciąży, podobnie jak jej krewna Elżbieta. Wkrótce będzie śledziło perypetie Józefa i ciężarnej Maryi w drodze do Betlejem, dowie się także, że Maryja urodziła Jezusa, że urodził się On tak samo jak on i wszystkie dzieci przed nim i po nim. Rozumiem, że to nazywa się seksualizacją dzieci! A może trzeba się po prostu puknąć w głowę? Wiele to nie kosztuje, a ile rozumnych refleksji może się pojawić.
Uprzedzając niektórych moich komentatorów, stwierdzam, że życie upłynęło mi min. na owym „pukaniu się w głowę”, co jak mniemam mnie i moim bliźnim, wyszło na zdrowie.
Kolejny etap – dziecko, a właściwie już nastolatek doświadcza okresu „burzy i naporu”, a niebo nad nim – „staje w płomieniach”. Nastolatek dostrzega zmiany w swoim wyglądzie i jakby tu powiedzieć- samopoczuciu, dostrzega również, że jego koleżanka/ kolega, też się zmienia i co więcej (niektórzy powiedzą „co gorzej”) te zmiany są w jego/jej odczuciu bardzo interesujące i rodzą chęć, by je dokładniej poznać. – A fe, co za świństwa tym dzieciakom chodzą po głowie – powie niejeden zawstydzony , aczkolwiek pobożny dorosły. Można dyskutować czy chodzą po głowie, czy też burzą się „we krwie”, albo jeszcze inaczej, ale niezaprzeczalnym faktem jest, że chodzą. Skuteczność płukanki w lodowatej wodzie, mam na myśli prysznic, a nie wodospad Niagara, mogą dobrze podziałać na ogólną krzepę, ale nie wiązałbym wielkich nadziei w temacie: „chodzą”.
No to im więcej młodzi wiedzą, albo raczej nie wiedzą, tym bardziej wiedzą, że na pomoc, rozmowę, wyjaśnienie i wsparcie kogokolwiek z dorosłych liczyć nie mogą. Jeżeli już jakiś przekaz się pojawi, to albo żeby żyli w czystości (jestem za), albo żeby … uważali. Jeżeli już, to też jestem za. Rady bezsprzecznie cenne tylko jak je pogodzić z tym „chodzeniem po głowie”. No to potem mamy depresje, tragedie, połamaną młodość i oczywiście niechciane ciąże, bardzo często też pretensje do Pana Boga o wszystko. Wyrażenie „kochać się” skądinąd bardzo piękne staje się, no właśnie drodzy katecheci, rodzice i…biskupi, staje się synonimem, tak, tak zgadliście – bzykania się, to jest czytelny efekt chowania głowy w piasek.
W pewnym momencie statystyczny nastolatek stwierdza: Nie to nie, bez łachy i w młodzieńczy zachwycie nad samodzielnym odkrywaniem świata, odkrywa… strony dla dorosłych w Internecie. Zaiste co tam te zapylające pszczółki i chrabąszcze, co tam zajączki i pieski harcujące na polu, co tam „aksamitna kieszonka życia” – to pobożna nazwa, (chwila napięcia), brawo zgadliście państwo, to nazwa – macicy (autentyczne!), teraz on i ona dowiadują się co znaczy… miłość. Dowiaduje się, co może mężczyzna (oj dużo może) i co powinna kobieta (dużo powinna). Resztę dopełni pedagogika imprezowa, wymiana myśli, poglądów i doświadczeń. To zaś jest jak wiadomo – początkiem mądrości. Młodzi wychowywani w duchu altruizmu, chętnie podzielą się swoją wiedzą i doświadczeniami z rówieśnikami, a może i ze starszymi.
A potem? Potem nie będzie dwóch staruszków czule pod rękę ogarniających swoje czterdzieści czy pięćdziesiąt lat małżeństwa. Będą rozwody, będą tragedie dzieci w rozdzielonym małżeństwie i będzie aborcja choćbyśmy jej nie wiadomo jak zakazywali. Będzie często zmarnowane życie i żal do tych, którzy zamiast wprowadzić ich z miłością w dorosłe życie, opowiadali im o kulturowym marksizmie, platformach streamingowych, genderze i Netflixsie. Zamiast faktycznie przygotować ich do życia w rodzinie, pokazać piękno dwojga kochających się ludzi, pokazać, że seksualność jest darem Boga, będą słuchali bredni o masturbacji czterolatków i o „gwałceniu przez uszy”, który to gwałt, przeprowadzany przez środowiska LGBT, przemieni ich w obrzydliwych „pedałów”.
Nie jestem naiwny, wiem, że ten świat niekoniecznie idzie drogą Pana, ale na litość po to jest edukacja, po to jest duszpasterstwo, aby wychowywać, kształtować i formować. Wiem: „Ma nas na oku wiek, i wie, gdzie w tyralierce łańcuch rzadszy/ Ujmijmy się za ręce wraz, bo źle stuleciu z oczu patrzy” (B. Okudżawa – „Związek Przyjacielski”)
Jeżeli ktoś tego nie rozumie, niech się zajmie uprawą kartofli, będzie przynajmniej co upiec w ognisku.