Effatha

                                                             

„Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka, a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego : „ Effatha”, to znaczy : Otwórz się. Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. „  (Mk  7,32-35)

Jezus mógłby po prostu powiedzieć : jesteś uzdrowiony, będziesz słyszał. Używa jednak terminu wieloznacznego, „otwórz się”. To może oznaczać  otwarcie uszu, ale może też znaczyć – człowieku otwórz się ! Otwórz się na dobro, na bliźniego swego, otwórz się na wiele innych wartości na które dotychczas byłeś zamknięty.

             A my ? Wszak i my jesteśmy często głusi (ślepi zresztą też) na głos innych ludzi, głusi na ich wołanie, cierpienie, samotność. Nieraz wręcz teatralnym gestem zamykamy dłońmi uszy, by ich nie usłyszeć. Czyż nie trzeba i tak odczytać tego ewangelicznego wydarzenia ?

Święty Marek notuje, że Jezus przed cudem uzdrowienia westchnął. W naszej kulturze zachowań westchnienie może oznaczać, że widzimy coś więcej, jakąś słabość, brak, ale mimo to podejmujemy działanie. Być może to tylko przypuszczenie, ale może westchnienie  Jezusa oznaczało – wiem kim jesteś, wiem, że nie wszystko było dobre w twoim życiu, ale kocham cię, wzniosę oczy ku niebu i poproszę mego Ojca, by cię uzdrowił. Niech otworzą się twoje uszy i serce.

 Jezusowe „effatha” jest tak samo kierowane do owego nieznanego nam z imienia człowieka jak i do nas samych i pewnie tak samo poprzedzone westchnieniem.              

 

                                                                                             

 

 

 

 

 

Dwa słowa

                                                                 

 

A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę: „Rzekł do niego „Abrahamie!” A gdy on odpowiedział:” Oto jestem” – powiedział:” Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam go złóż w ofierze na jednym z pagórków jakie ci wskażę”    (Rdz 22, 1-2)

 

            Gdy Bóg odzywa się do Abrahama ten odpowiada – oto jestem. Człowiek stoi przed Bogiem i wypowiada tylko dwa słowa – oto jestem. Nic więcej! Zdaje się, że jesteśmy lata świetlne od takiej postawy.

Nie wiemy o czym myślał i czy w ogóle myślał Abraham. Pewnie patrzył na syna, może jakieś myśli „przelatywały” przez jego głowę. Kiedy wyruszał z Ur chaldejskiego mógł mieć nadzieję. Jaką nadzieję można mieć prowadząc syna jedynego na śmierć? Drwa na stos ofiarny były nieludzko ciężkie, wiązanie syna – nawet nie próbujmy odgadywać. Ale kiedy anioł Boży zawoła do Abrahama ten powtórnie powie – oto jestem. Dla mnie najważniejsze słowa w historii człowieka przed zwiastowaniem.

Odległe czasy, odległa historia, nawet dziś budząca dreszcz grozy mimo szczęśliwego zakończenia. A przecież dotyczy w jakimś stopniu każdego z nas. Bywa, że i my musimy pójść na naszą górę Moria, nie musimy składać ofiary z życia, ale i tak tracimy nie raz to, co dla nas niesłychanie cenne. Jeśli usłyszymy wówczas głos Boga, jeśli zechcemy Go usłyszeć i odpowiedzieć tak jak Abraham, to możemy mieć nadzieję, że On dalej nas poprowadzi.

 

 

Rok liturgiczny i handlowy

                                             

 

            Oficjalnie rok liturgiczny w Kościele katolickim zaczyna się wraz z pierwszą niedzielą adwentu, ale to wersja oficjalna dla mało zorientowanych. Faktycznie zaczyna się w połowie października, a nawet wcześniej i nie trwa wcale rok jakby sugerowała nazwa, ale około pół roku. Ale do rzeczy!

W październiku w galeriach handlowych następuje przemiana, zaryzykowałbym twierdzenie, duchowa. Miejsce rozbuchanej konsumpcji zajmuje zaduma nad wiecznością i przemijaniem. Wiecznie zabieganemu klientowi trzeba to przybliżyć i uwrażliwić go duchowo.  Że to trochę kosztuje? No trudno żeby pochylenie się nad wiecznością było za darmo, w końcu dotyczy to naszych zmarłych bliskich. Nasza wiara w życie pozagrobowe też się umocni. Galanteria grobowo – cmentarna mieni się wszelkimi odcieniami lampek i kwiatów. Baloniki z symbolami wieczności na gustownych kolorowych sznureczkach przypominają nam w metafizycznym skrócie, że my też kiedyś uniesiemy się w górę, a hamburgery i kebaby, to już przed cmentarzami, że nie samym chlebem żyje człowiek.

Kiedy tylko wypalą się ostatnie lampki na grobach, zaczynają się ogólnonarodowe przygotowania do najważniejszego święta w roku handlowym, wróć, oczywiście chodziło mi o rok kościelny. Adwent znaczy czekać, oczekiwać, ale zgodnie z najnowszą wykładnią teologiczną ma to być radosne oczekiwanie. Nie można tej radości klientów lekceważyć, empatia wobec nich to podstawowe przesłanie handlowców. Każde inne zachowanie byłoby sprzeczne z wartościami chrześcijańskimi. Niczym lokomotywa z wiersza Tuwima powoli rusza szał, znowu pomyłka, rusza radość ze świątecznych zakupów. Patronuje im ludzik w zabawnej czapce, przez niektórych nazywany św. Mikołajem. Oczekiwaniu na święta powinno towarzyszyć skupienie i zaduma. To oczywiste,  każdy wie, że trzeba się skupić nad tym co się kupuje i zadumać się nad stanem swojego konta bankowego. Do ludzika wkrótce dołączą urodziwe anielice sprzedające ważny religijny atrybut świąt Bożego Narodzenia – opłatek. Karpie już grzeją grzbiety w blokach startowych na wigilijny stół, kolędy o biednym urodzonym w szopie Dzieciątku koją nasze serca i napełniają je chęcią jeszcze większych zakupów. Jeszcze choinka, jemioła i sianko (biedny Jezusek na nim spał!) Po drodze wódeczka na firmowej wigilii i już można śpiewać, że wśród nocnej ciszy… A potem stół i żarcie, sorry człowiek taki niewychowany, konsumpcja darów Bożych oczywiście. Wolne miejsce przy stole i krótka ale szczera modlitwa, żeby nie chciał z niego skorzystać jakiś menel.

Czas między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą, trzeba to sobie szczerze powiedzieć, jest niestety religijnie słaby, jakieś gromnice, zwiastowania, ale to dla najbardziej wtajemniczonych. Na szczęście jest wyjątek! Mamy w końcu świętych obcowanie. Taki święty Walenty patrzy na niedolę kupców i zakochanych, i z żalu nad nimi postanawia na chwilę zająć się „love”. Są prezenty, są wydatki, PKB rośnie i jak tu nie czcić świętych?

Nawet nie zauważyliśmy jak wielkimi krokami zbliża się Wielkanoc, kury na dopalaczach niosą jajka na trzy zmiany, kogut nie ma siły piać o poranku, ale prawda smutna jest taka, że nie ten nastrój i nie ta ochota. Pewnie, będą jajeczka, biała kiełbaska, babki, mazurki i schłodzona, wszak post szczęśliwie za nami, wódeczka do wielkanocnego śniadanka. Wcześniej trzeba oczywiście wszystko, no może z wyjątkiem wódeczki, poświęcić, przy okazji zobaczymy czy coś się zmieniło w naszym kościele parafialnym od poprzedniego roku.

A potem? No cóż „święta, święta i po świętach”. Trzeba czekać, ale i to może mieć wymiar religijny, wszak czekamy na wieczność (patrz początek artykułu).

Rozważania o miłości. Cz. 2

 

 

Przechodząc, może trochę nieporadnie do miłości małżeńskiej, nie sposób nie wspomnieć, jak bardzo jest ona zagrożona. Co drugie małżeństwo zawarte w dużych miastach, kończy się rozwodem. Dlatego może warto zwrócić uwagę na choćby trzy zagrożenia.

1/ Brak dostatecznego poznania się tych, którzy podejmują decyzję o zawarciu małżeństwa. Jeśli ta decyzja zapada w momencie zakochania i zauroczenia drugą osobą, kiedy nasze szare komórki „wariują”, jest to co najmniej nierozsądne.

2/ Opis drugiego zagrożenia zacznę od dygresji natury ekonomicznej. Kiedy dwoje ludzi postanawia założyć firmę, to muszą mieć kapitał początkowy czy zakładowy, czyli jakąś sumę pieniędzy na koncie. Po założeniu firmy mogą przez jeden dzień zachwycać się tym, że zostali biznesmenami, ale już następnego trzeba się zabrać do pracy aby ten kapitał pomnażać, aby było za co żyć. Oczywiście mogą poprzestać na wzajemnych zachwytach, jakimi to wspaniałymi są przedsiębiorcami i przejadać kapitał założycielski. Na jakiś czas wystarczy, ale kiedy na koncie pojawi się „zero czyli nic”, to nie tylko pada firma ale i wspólnicy zaczynają się  oskarżać, kto jest winien, że tak się stało. Miejsce początkowej życzliwości i współpracy zajmuje nierzadko wrogość i nienawiść. Finał najczęściej w sądzie. Może to i niezbyt eleganckie porównanie, ale tak właśnie bywa w wielu małżeństwach. Nie ma powodu by wątpić w miłość łączącą tych, którzy składają sobie przysięgę małżeńską. Jeśli jednak uznają, że ten kapitał ich miłości, który mają zaczynając małżeństwo, starczy im na całe życie, to finał będzie taki jak wyżej. Każda, i trzeba to z naciskiem  podkreślić, relacja z drugim człowiekiem wymaga pracy i twórczości, w związku małżeńskim szczególnie. Tu stanie w miejscu równa się cofaniu. Gdyby to ode mnie zależało, to na pierwszym miejscu popularnych rachunków sumienia dla małżonków zamieściłbym następujące pytanie:” Co dzisiaj zrobiłem, zrobiłam, aby nasza miłość, przyjaźń, przywiązanie było większe. Brak odpowiedzi na to pytanie, albo odpowiedź „nic”, powinna włączyć już nie dzwonek, ale syrenę alarmową.

3/ Znowu dygresja o charakterze merkantylnym. Zdarzyło mi się kiedyś kupować dość drogi sprzęt ogrodniczy. Najpierw telefon do sklepu, moje pytania i wyczerpujące, pełne profesjonalizmu odpowiedzi właściciela. Podejmuję decyzję, aby właśnie w tym sklepie dokonać zakupu. Przyjeżdżam, wchodzę do sklepu, powołuję się na odbytą wczoraj rozmowę i doznaję szoku. Jestem traktowany niemal jakbym był arabskim szejkiem, który zamierza wykupić wszystko, co się tu znajduje. No nie powiem, miło było. Kupuję sprzęt i natychmiast jadę na wieś, aby go wypróbować. Ponieważ jednak dobry Pan poskąpił talentów technicznych i z czymś nie mogę sobie poradzić,” dzwonię” do sklepu i zadaję pytanie. Teraz też szok, już nie jestem „arabskim szejkiem”, jestem natrętną muchą, którą trzeba przepędzić ze sklepu, bo jej brzęczenie wyraźnie irytuje właściciela. Transakcja została dokonana, sprzęt sprzedany, zysk zaksięgowany, dalsza empatia i życzliwość do klienta niepotrzebna. Jak to się ma do naszych rozważań o małżeństwie? Ano ma się. Jakże wielu małżonków z chwilą zawarcia związku, przestaje zabiegać o drugą osobę, przestaje się starać o jej miłość i uznanie. W czasie „chodzenia” byli zdolni niemal do heroizmu we wzajemnych relacjach, po założeniu obrączek im przechodzi. I mamy owe kabaretowe papiloty i wymięty szlafrok, piwko, gazeta i mecz. Już nie muszą się starać o siebie, już nie muszą wydobywać z siebie tego co najlepsze. Zaczyna się mała stabilizacja, która prostą drogą prowadzi do dużej katastrofy.

Dobre rady mają to do siebie, że najchętniej ich nie słuchamy. Nie łudzę się, że w tym przypadku będzie inaczej. Każdy z nas może i powinien wypracować sobie własną wizję i praktykę miłości. Jeżeli te moje rozważania skłonią kogoś do choćby jednej refleksji, uznam, że było warto je przedstawić.

 

Rozważania o miłości cz. 1

 

 

Przypomina mi się refren dawno przebrzmiałej piosenki:” Kocha się raz, potem drugi i trzeci…”. Dziś aby policzyć kolejne „kochania” potrzebny byłby kalkulator, a i tak niektórzy znani ludzie twierdzą, że nie są w stanie policzyć wszystkich swoich partnerów i partnerek. To ostatnie określenie uważa się za bardzo demokratyczne więc coraz częściej zastępuje męża czy żonę. Zresztą demokracja w temacie „miłość” jest niesłychana. Wszyscy mogą ze wszystkimi, żadnych ograniczeń, jesteśmy równi, wolni i każdy może po równo pragnąć „uczucia”. Popularne seriale i kolorowe tygodniki dostarczają wzorów do naśladowania, niesłychanie wiele. A ponieważ dostępność tak rozumianej „miłości” jest bardzo duża, to i nie dziwi fakt, że jest tania i niemal każdy może sobie na nią pozwolić. Trudno się więc dziwić zaproponowanej przez kogoś propozycji zmiany przysięgi małżeńskiej. Zamiast „i nie opuszczę cię aż do śmierci” preferowana byłaby wersja „ i nie opuszczę cię aż do rozwodu”. No cóż gorzkie to żarty, ale niesłychanie potaniała nam miłość. Mamy więc sytuację paradoksalną czy wręcz groteskową. Niemal cała autentyczna sztuka literacka, filmowa czy teatralna jest jakimś poszukiwaniem miłości wielkiej, prawdziwej i wiernej. O takiej marzą niemal wszyscy respondenci badań psychologicznych i socjologicznych. A jednocześnie na co dzień zadawalają się nędzną „podróbą” czy marnym substytutem. Tak wielu ludzi, których spotkałem i spotykam, ubolewa, że nie wiedzą jaka jest ta prawdziwa miłość i niemal parafrazują Piłata pytając :” Cóż jest miłość?” A przecież wystarczy otworzyć Pawłowy Hymn o miłości i otrzymujemy genialną w swej prostocie i doskonałości definicję miłości. Każdy z nas jest w stanie „przełożyć” te słowa św. Pawła na rzeczywistość własnego życia. Każdemu coś innego głębiej zapadnie w sercu. To , co poniżej to moja, dumnie acz niezasłużenie powiedziawszy, autorska refleksja  o miłości kobiety i mężczyzny.

„Potem Jahwe Bóg rzekł:” Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam ; uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc”. To zdanie Stwórcy jest prologiem każdej miłości kobiety i mężczyzny, bo nie jest dobrze być człowiekowi samemu. Zdecydowana większość z nas realizuje swój człowieczy los w relacji On – Ona. I choć samotność człowieka jest punktem wyjścia w szukaniu miłości, to z pewnością nie wystarcza do budowania tejże miłości. Tym, co naprawdę konstytuuje miłość jest pragnienie aby dać drugiemu człowiekowi najpiękniejszy z możliwych darów, dar z samego siebie, z całej tej złożonej rzeczywistości jaką stanowi człowiek.  Nie trzeba, a może właśnie trzeba dodać, że z samej istoty słowa „dar” wynika jego bezinteresowność. Czy to jest możliwe? Na miarę naszych ludzkich możliwości – tak. Jezus powie, że choć źli jesteśmy, potrafimy dawać dobre dary. Miłość jako dar z samego siebie jest głównym przesłaniem pięknej i mądrej książki Karola Wojtyły „Miłość i odpowiedzialność”. Czymś co również bardzo głęboko definiuje miłość jest jej moc radykalnej przemiany całego naszego życia, nie tylko tego skupionego na niej czy na nim, choć ta przemiana jest niewątpliwie najbardziej widowiskowa. Bodaj czy nie najpiękniej opisał to A. Gołubiew w swojej wspaniałej, choć niedocenianej, powieści „Bolesław Chrobry”. Oto jeden z bohaterów jednooki Czop, mówiąc dzisiejszym językiem hulaka, który  ” nie przepuścił” żadnej dziewczynie spotyka Ostrzężynkę  i wtedy:” Cóż z tego, że miły jej nie był urodziwy, że jednooki… Ależ tak, niepotrzebnie kłuli jej w oczy oną urodą – ojciec, Chrobotka… Ona sama widziała. Widziała również, o czym tamci żadnego rozeznania nie mieli, że w wybranym jej zapalił się wielki pożar, który strawił wszystkie jego dawne duractwa, samego przepalił do cna – i tylko przy tym gorejącym płomieniu ona potrafi się rozgrzać, potrafi żyć. Nie Czop był urodny, lecz to, co gorzało w nim, co świeciło porywającą, zniewalającą jasnością – i dziewka stała w jej blasku pewna zupełnie swej doli, bez wahania, bez wątpliwości. Wiedziała jedno i wiedza ta jej starczała: Czop miłował ją, jako nikogo potąd żaden człowiek nie miłował – brzydki, jednooki Czop, synal nagnanego z eremu prezbitera Kędziorka.” 

Nie można być takim samym człowiekiem we wszystkich swoich odniesieniach, przed doznaną miłością i wtedy kiedy jej już doświadczymy. Dobrze to oddaje zachowanie ludzi, którzy gdy spotkali prawdziwą miłość, chcą o niej powiedzieć „całemu światu”, chcą obdarzać innych dobrem, które narodziło się w ich sercu. To jest jeden z najpiękniejszych rysów miłości, miłości bogatej w dobro, radość, uśmiech, dawanej także moim bliźnim. Piękna fantazja albo bajka dla dorosłych? To prawda, jeśli ktoś miłości będzie uczył się i poznawał ją z telenowel, głupkowatych piosneczek i równie „ambitnej” literatury. Jeśli idolem i przewodnikiem po drogach miłości będzie „artystka”, która publicznie opowiada jak to się „kochała” z partnerem w hotelu, to moje pisanie będzie nudne jak „ flaki z olejem”. Jeśli o głębi wzajemnych relacji kobiety i mężczyzny będzie nas uczył celebryta, który uważa, że podstawowym obowiązkiem żony jest „dawać” dwa razy dziennie, to ja jestem odlotowym nudziarzem z muzeum staroci. No dobra ale przejdźmy, jak mówiła moja kilkuletnia córka, na „positiw” (w tłumaczeniu – na myślenie pozytywne)

Jak budować miłość? Literatura na ten temat jest niezwykle bogata i mądra, ale któż ją czyta? Zatrzymajmy się więc tylko na wspomnianej już książce „Miłość i odpowiedzialność” Karola Wojtyły. Dorzućmy jeszcze jeden cytat z nie byle kogo, bo z A. de Saint – Exupery’ego. Jeśli nieporadnie, ale z dobrą wolą, rozumiemy czym jest miłość, to ze rozumieniem odpowiedzialności w tejże miłości jest już wyraźnie „krucho”. Autor uznał jednak, że tych wartości, bo odpowiedzialność jest wartością, nie da się rozdzielić i połączył je spójnikiem „i” W relacji on – ona, w relacji miłości jestem odpowiedzialny, odpowiedzialna, za jej, jego życie, całe życie. Małżonkowie mają także wspierać się we wzajemnym dążeniu do zbawienia. Mają być, jak mówi Pismo św., jednym ciałem. Czy zdajemy sobie do końca z tego sprawę? Nie zamierzam budować atmosfery lęku w związku z tymi słowami, jest w nich raczej dążenie do wiecznego i prawdziwego szczęścia. Nie na darmo Apostoł mówi, że jak śmierć jest silna miłość.

Wola z kolei to, świadome działanie i trud budowania miłości. Jeżeli coś na tym świecie jest pewne, to właśnie to, że nic się nie zrobi samo. Uczucia bazujące na naszych emocjach, czyli czymś nietrwałym, mogą wygasnąć, czy choćby się zmienić. Namiętność nie mówiąc o pożądaniu, przeminie. Jeżeli tylko na tym zbudujemy fundamenty naszego domu, to długo on nie postoi, powiem brutalnie – diabli go wezmą, z wielką uciechą zresztą. Budulcem właściwym, choć niekoniecznie efektownym, jest każdy drobiazg nawet, ale przeżyty wspólnie. To tworzy więź silniejszą niż wszystkie „ochy i achy” razem wzięte. Założycielka wspólnoty Vocolari,  Chiara Lubich powie genialne w swej prostocie zdanie: „Małżonkowie powinni jednoczyć się we wszystkim oprócz grzechu” (cytat z pamięci). To jest właśnie sacrum miłości dwojga ludzi, którzy pragną na zawsze być ze sobą. Zatrzymajmy się jednak na chwilę jeszcze przy tych codziennych drobiazgach z nich jest bowiem „ustawiana” codzienność naszej… codzienności. Wydarzenia wielkie, znaczące zdarzają się rzadko, nieraz chciałoby się powiedzieć „na szczęście”. Dlatego odświętne zachowania, gesty, są jak najbardziej pożądane, ale codzienna rzeczywistość z nich się nie składa. Każda nasza aktywność intelektualna, religijna czy związana z naszą pracą, powinna być nacechowana miłością. Wiem, wiem to ideał, ale to ideał o którym nie można zapomnieć. Nie sądzę, aby było konieczne codzienne kupowanie żonie kwiatów, a mężowi „czteropaka” piwa, ale konieczne jest powiedzenie choćby jednego życzliwego zdania. Wspomniałem o gestach i zachowaniach świątecznych. W miłości narzeczeńskiej i małżeńskiej przeżywanie dni świątecznych powinno być… świętem. To wtedy mamy szansę uzupełnić w naszych wzajemnych odniesieniach, to wszystko na co zabrakło czasu, a może i chęci, w zwykły dzień. Wtedy jest szczególny czas na słowo „kocham” i wypełnienie go nadzwyczajną treścią, a kiedy przyjdą trudne dni, a na pewno przyjdą, to one nie pozwolą nam oddalić się od siebie. I nie polecałbym stosować zasady, że jeżeli raz się powiedziało słowo „kocham” i nie odwołaliśmy tego, to nie ma potrzeby go powtarzać.

I wreszcie zdanie wypowiedziane przez autora „Małego Księcia” :”Miłość to nie patrzenie na siebie, ale patrzenie razem w jednym kierunku”  (cytat z pamięci). Jeżeli on i ona nie będą patrzyli razem w jednym kierunku, jeśli dla nas chrześcijan kierunkiem i drogowskazem nie będzie On, to rychło się okaże, że patrzymy w bok i na boki, a atrakcji tam huk, a wszystkie kolorowe niczym ogon pawia. I tylko koniec zawsze ten sam – ruiny domu postawionego na piasku.

 

 

Drogi Pana

                                                             

 

„Daj mi poznać swoje drogi, o Panie, i okaż mi ścieżkę swoją, prowadź mnie drogą swej prawdy i ucz mnie, bo jesteś Bogiem mego ocalenia i Ciebie codziennie wypatruję”.             (Ps 25, 4-5) 

„Odpowiedział mu Jezus:” Ja jestem drogą, prawdą i życiem”.   (J 14, 6)

 

Drogi jak to drogi są różne i to my je wybieramy, Jezus  ostrzega nas tylko, że te które nam wydają się szerokie i wygodne, prowadzą do nicości i zatracenia. Bywa, że kiedy patrzymy wstecz na drogi naszego życia, widzimy jak bardzo Jezus miał rację. Tam gdzie było wygodnie i mnóstwo uciech, często zapominaliśmy dopokąd zmierzamy i jaki jest kres naszej wędrówki. Były wprawdzie znaki przy drodze ostrzegające nas, pokazujące właściwy kierunek, ale to my podejmowaliśmy naszą wolną decyzję. Pół biedy kiedy zabrnęliśmy w ślepą uliczkę, gorzej gdy zadufani w naszą mądrość stanęliśmy nad brzegiem przepaści.

Można wszak być przekonanym, że nasz kompas, pokazuje właściwy kierunek i nie potrzebujemy żadnych znaków ani tym bardziej przewodnika. Wybraliśmy właściwy szlak i z głową w chmurach maszerujemy przekonani o naszej doskonałości, mądrości, a czasem… pobożności. Dobrze wtedy przypomnieć sobie zabawną litanię za błądzących turystów: Módlmy się za tych, których kompas zaprowadził na… składnicę złomu i za tych, którzy poszli dobrym szlakiem, ale… nie w tę stronę.

A już na poważnie, może warto na rozstajnych drogach naszego życia, upaść na kolana i poprosić:” Okaż mi ścieżkę swoją