Racja czy relacja

                                           

 

Racja czy relacja? Wypadałoby jeszcze dodać –  oto jest pytanie Tak naprawdę jest to niemały i rzeczywisty problem. Bywa, że możemy oddzielnie mieć rację i oddzielnie relację i wtedy jest porządek, ale co uczynić gdy z tą samą osobą raz chcemy mieć rację a innym razem relację? Z moich osobistych doświadczeń to się nie udaje, raczej trzeba się zdecydować na jedno, albo drugie. Próba wymiennego traktowania tych wartości, często kończy się hipokryzją, albo żalem, szczególnie gdy dotyczy to spraw służbowych. Ta racja i relacja w małżeństwie jest jedną z najtrudniejszych i wymaga szczególnej miłości, wrażliwości i czułości.

Jest jeszcze jedna wyjątkowa sytuacja gdy racja musi być poprzedzona relacją i ta sytuacja ma miejsce gdy rozważamy stosunek człowieka do Boga. Jezus tę relację z człowiekiem zbudował na drzewie krzyża i nieustannie czeka na to, by człowiek chciał tę relację z Nim, budować. Ta relacja to oczywiście nic innego jak miłość do Tego, który oddał za nas swoje życie. Można przestrzegać wymagań wiary, można przestrzegać przykazań i tej relacji z Nim nie mieć, dobrze to widać na przykładzie bogatego młodzieńca. Jezus go nie potępia, ale on odchodzi smutny – nie nawiązał bliskości z Jezusem. Najęci rano do pracy w winnicy, jako zysk uważają tylko pieniądz, nie traktują jako zysku faktu, że byli cały dzień z gospodarzem, że mogli nawiązać z Nim relację, nic więc dziwnego, że uważają swoje wynagrodzenie za niesprawiedliwe. Jezus nie nazywa nas sługami, tylko przyjaciółmi. Przyjaciela nie zapędza się do kieratu, to co w przyjaźni jest czymś oczywistym i zrozumiałym, bez tej relacji jest najwyżej przykrym obowiązkiem, który z lęku trzeba wypełnić, ale najlepiej od niego się wymigać.

Nie jest żadnym odkryciem, że Kościół od bardzo dawna (ale nie od początku) na linii człowiek – Bóg, na pierwszym miejscu w swoim nauczaniu postawił rację, a nie relację. Najpierw jest Bóg jako prawodawca wymagający przestrzegania praw, które ustanowił, potem długo, długo nic i dopiero gdzieś na końcu, relacja z Nim. Jak tej relacji nie ma, to do nieba się i tak  pójdzie, ale nie daj Boże, jak człowiek nie przestrzega, albo ułomnie przestrzega racji Bożej, a to nie ma zmiłuj. W takiej sytuacji kociołek z wrzącą smołą nieustannie bulgoce.

Jaki jest efekt takiej katechizacji? Ano strach i lęk, ten lęk miał wręcz paraliżować chętnego do uczynienia zła. U nas, bo o ile się orientuję tylko u nas, przybrało to postać prawdy wiary. W ich zestawie czytamy, że Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za złe karze a za dobro wynagradza. Swoista przewrotność tego sformułowania nie polega przecież na tym, że odmawiamy Bogu możliwości karania i nagradzania, ale czynimy z tej możliwości główny atrybut naszej wiary, naszej relacji z Bogiem. W takim rozumieniu Boga ginie ofiara jaką poniósł na drzewie krzyża Jezus, ofiara która swój początek bierze z bezgranicznej i bezwarunkowej miłości Jezusa do człowieka. Ofiara która jest odkupieniem grzechów przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Ta przytoczona prawda wiary  sugeruje obraz Boga, który jest połączeniem policjanta i sędziego. Obawiam się, że nikt z nas nie czuje potrzeby budowania głębokiej relacji z osobami, które reprezentują te zawody. Wymagamy od nich sprawiedliwości i szacunku, ale nic więcej. Oni mają za zadanie strzec prawa, a nie budować relację z tymi, którzy to prawo przekraczają.

Ktoś słusznie powiedział, że tym, co najbardziej boli Jezusa, jest nasz lęk przed Nim. Na lęku, na strachu, na racji, można zbudować całkiem udaną dyktaturę, ale nie da się zbudować miłości.

To nie są teoretyczne rozważania, jesteśmy świadkami kompletnego upadku wiary budowanej tylko na racji, choćby była ona racja nie wiem jak wspaniała. Niemała część ludzi określających się jako wierzący (nie lekceważyłbym tej ich deklaracji, jakakolwiek  byłaby ta ich  wiara) zgadza się na rację Boga wyrażaną w nauczaniu Kościoła. Nie słyszałem, aby kwestionowali Dekalog czy Ewangelię, oni po prostu nie stosują jej w życiu. To jest o tyle ciekawa sprawa, że każdy z którym rozmawiałem, czuje głęboką potrzebę tłumaczenia się z tego nieprzestrzegania praw Bożych. Jeżeli czują tę potrzebę, to znaczy że ta racja jest dla nich jakoś ważna. No to jak to rozplątać?

Nie ulega wątpliwości, że system moralny chrześcijaństwa jest wspaniałym darem Boga, darem, który ma nam ułatwić szczęście i w tym świecie i w tym do którego dążymy. Aby to było możliwe człowiek musi nawiązać z Bogiem relację miłości. Jezus nazywa nas swoimi przyjaciółmi i tej przyjaźni oczekuje też od nas. I to jest klucz do zrozumienia:” Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie przestrzegać moich przykazań”

Strach przed karzącą ręką Boga, może chwilowo powstrzymać czynienie zła, ale to jest droga na skróty w przepaścistym terenie. Nieraz słyszy się, że aby jakiś przepis był przestrzegany, to przy każdym człowieku musiałby stać policjant, co jest oczywiście niewykonalne. Bóg z pewnością dałby radę to zrobić, tylko gdzie wtedy wolność człowieka, gdzie bezwarunkowa ofiara odkupieńcza Jezusa, gdzie miłość?

Dziś, szczególnie wśród młodych ludzi, wiara w piekło rozumiane według średniowiecznych wyobrażeń, jest żadna. Przekonanie, że piekło to przestrzeń i czas, pozbawiony obecności Bożej, raczej z trudem dociera do naszej wyobraźni. Człowiek, znowu młody przede wszystkim, rozumuje prosto: jest przyjemność, także erotyczna, bardzo pasjonująca, dlaczego mam jej sobie odmawiać, co w moim postępowaniu jest złe? Jeżeli tylko zachowuję się kulturalnie, nie stosuję przemocy, jest zgoda dwojga wolnych ludzi, którzy się kochają, albo ”kochają”, to przestańcie nas męczyć przykazaniami, ewentualnie „posłuchamy was innym razem”. Co ci faceci w kolorowych fatałaszkach, którzy „już nie mogą”, będą nas pouczać i to w stylu sprzed stu lat. Pomijając merytoryczną stronę tych filipik przeciwko mediom społecznościowym i platformom filmowym kompletnie niezrozumiałym dla dzisiejszego nastolatka, to one są zwyczajnie zabawne w swej naiwności. Ja wzruszam ramionami, ale młodzi wybuchają śmiechem. Nie powinni? Może i nie powinni, ale co z tego? Mnie też nie wszystko podoba się w otaczającej mnie rzeczywistości, ale wiem, że moim starczym gderaniem osiągnę „zero czyli nic”.

Kolejny już raz przytaczam moje ulubione strofy z Asnyka:” Daremne żale, próżny trud, Bezsilne złorzeczenia!/ Przeżytych kształtów żaden cud/ Nie wróci do istnienia.”, ale tym razem dodaję od siebie, że może to i dobrze, że tych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia. Alternatywą jest raczej:” Trzeba z Żywymi naprzód iść, Po życie sięgać nowe…” Jest w tych słowach Asnyka także nieustająca przestroga:” Wy nie cofniecie życia fal!/ Nic skargi nie pomogą!/ Bezsilne gniewy, próżny żal! / Świat pójdzie swoją drogą.”

O budowanie relacji z Bogiem nieustannie apeluje kochany Franciszek, ale u nas te kościelne młyny już nie tylko mielą powoli, one raczej zamykają drzwi, a na tych drzwiach ogłoszenie: Jesteśmy oburzeni, nie chcecie to nie, jeszcze będziecie żałować. Komentarz zbyteczny.

Jak budować tę relację z Bogiem? Ano gdybym mógł podać prostą receptę, to byłbym „prymasem”. Nie ma prostej recepty, no może jedna autorstwa E. Levinasa (zaczerpnąłem z T.P.), przypomina on dawne odkrycie mistyków: im bliżej będziemy siebie, tym bliżej będziemy Boga, który mieszka w nas.

Patrzę w kaplicy na zakochanych, jak czule oni patrzą na siebie, ale widzę też ich zakochanie w Jezusie, którego przyjmują do swojego wnętrza. Może nieco zarozumiale, ale po latach ewangelizacji młodych ludzi potrafię odróżnić tych, którzy są skłonni, i to w najlepszym razie, przyznać Bogu rację, od tych, którzy chcą i mają z Nim relację. Z pewnością doświadczają, jak każdy z nas słabości i grzechu, ale Jezus jest dla nich niesłychanie ważny, to jest Ktoś na kogo patrzą z miłością, a nie z lękiem.                                       

Seks jest… przyjemny

 

 

Po wiekach kombinowania do Kościoła dotarła wreszcie ważna  informacja – płodzenie potomstwa jest, a na pewno może być, także źródłem przyjemności i radości. Przełknięcie kolejnej informacji, że ta radość i przyjemność niekoniecznie musi wiązać się z poczęciem nowego życia, to już prawie moralna martyrologia. Odkryciem na miarę Kopernika było przyjęcie (ze zrozumieniem jednak gorzej), że ludzka seksualność jest wspaniałym darem Boga.

Podejście naszych starszych w Kościele dalej w praktyce sprowadza się do jednego – „Cicho sza”, ten „biznes”, jak mało który, według ludzi odpowiedzialnych za edukację seksualną, wymaga ciszy i wyparcia, czyli jak mawiają nasi bracia Rosjanie „Ciszej jedziesz – dalej jedziesz”. Tyle, że w tym wypadku bardziej sprawdza się żydowski dowcip o tym, jak to pewien starozakonny postanowił odzwyczaić swojego konia od jedzenia. Codziennie zmniejszał mu porcję paszy i kiedy już wydawało się, że osiągnął sukces, koń niestety zdechł.

Tymczasem rozumienie swojej seksualności przez dzieci i młodzież (dorosłych zresztą też) zatrzymało się na prostym jak konstrukcja cepa stwierdzeniu, że seks ma być przyjemny i bezpieczny. Z tym ostatnim bywa różnie i niestety także tragicznie. Historia o czternastolatku, który zabił swoją trzynastoletnią koleżankę w ciąży jest tego najlepszym przykładem. Co do warunku, że seks ma być przyjemny panuje wszakże całkowity i radosny konsensus. Nikt nie zaprzeczy temu, co napisałem w tytule, ale przejść przez życie tylko z taką refleksją, zwaną przez niektórych, filozofią życiową, to delikatnie mówiąc – mało, bardzo mało!

Jest taka bajka, bodajże Krasickiego, o wędrowcach, którzy w czasie mrozu siedzą przy ognisku, każdy z nich jest głęboko przekonany, że trzeba przynieść drewna, by dołożyć do ogniska, ale nikt z nich tego nie czyni i finalnie wszyscy zamarzają na amen. I tak  wygląda w praktyce szumne przygotowanie dzieci i młodzieży do założenia rodziny. Całokształt wiedzy i mądrości jaką zdobywają młodzi, sprowadza się do tego, co ktoś może mało estetycznie, ale za to bardzo prawdziwie nazwał – kulturą bzykania.

Dziecko od chwili kiedy zorientuje się, że jest osobą seksualną (raczej wcześnie, co skądinąd jest czymś zupełnie normalnym) i nie zostało przyniesione przez bociana, zaczyna szukać i pytać. Można by oczekiwać, że w tak ważnej i delikatnej materii, pierwszy głos powinien należeć do rodziców, cóż kiedy ich też nikt „nie uświadomił”. Część niewątpliwie stara się rozmawiać ze swoimi dziećmi, ale reszta poddaje się według zasady „przyjdzie czas to się dowie”. Że się dowie, to na pewno, pytanie brzmi raczej kiedy, w jakich okolicznościach i przede wszystkim od kogo.

Na lekcjach religii dziecko z pewnością dowie się o stworzeniu Adama i Ewy, dowie się także, że w pewnym momencie pierwsi rodzice spostrzegą, że są… nadzy – oj ciepło, ciepło. Potem dowie się, że Adam „poznał” swoją żonę Ewę, a ta urodziła dwóch chłopaków. A co to znaczy tatusiu/mamusiu, że on „poznał” swoją żonę? Ja też wczoraj poznałem koleżankę, a ona nikogo nie urodziła, no to jak jest z tym „poznawaniem„? Acha, wcześniej jeszcze dowie się, że Bóg polecił pierwszym ludziom, aby się rozmnażali i nie wymienił żadnego bociana czy innego stwora, który miałby im w tej czynności pomagać. Wraz z postępem w katechizacji, a także przy pierwszym rozumnym przeżywaniu Świąt Bożego Narodzenia, dzieciak dowie się, że Maryja jest w ciąży, podobnie jak jej krewna Elżbieta. Wkrótce będzie śledziło perypetie Józefa i ciężarnej Maryi w drodze do Betlejem, dowie się także, że Maryja urodziła Jezusa, że urodził się On tak samo jak on i wszystkie dzieci przed nim i po nim. Rozumiem, że to nazywa się seksualizacją dzieci! A może trzeba się po prostu puknąć w głowę? Wiele to nie kosztuje, a ile rozumnych refleksji może się pojawić.

Uprzedzając niektórych moich komentatorów, stwierdzam, że  życie upłynęło mi min. na owym „pukaniu się w głowę”, co jak mniemam mnie i moim bliźnim, wyszło na zdrowie.

Kolejny etap – dziecko, a właściwie już nastolatek doświadcza okresu „burzy i naporu”, a niebo nad nim – „staje w płomieniach”. Nastolatek dostrzega zmiany w swoim wyglądzie i jakby tu powiedzieć- samopoczuciu, dostrzega również, że jego koleżanka/ kolega, też się zmienia i co więcej (niektórzy powiedzą „co gorzej”) te zmiany są w jego/jej odczuciu bardzo interesujące i rodzą chęć, by je dokładniej poznać. – A fe, co za świństwa tym dzieciakom chodzą po głowie – powie niejeden zawstydzony , aczkolwiek pobożny dorosły. Można dyskutować czy chodzą po głowie, czy też burzą się „we krwie”, albo jeszcze inaczej, ale niezaprzeczalnym faktem jest, że chodzą. Skuteczność płukanki w lodowatej wodzie, mam na myśli prysznic, a nie wodospad Niagara, mogą dobrze podziałać na ogólną krzepę, ale nie wiązałbym wielkich nadziei w temacie: „chodzą”.

No to im więcej młodzi wiedzą, albo raczej nie wiedzą, tym bardziej wiedzą, że na pomoc, rozmowę, wyjaśnienie i wsparcie kogokolwiek z dorosłych liczyć nie mogą. Jeżeli już jakiś przekaz się pojawi, to albo żeby żyli w czystości (jestem za), albo żeby … uważali. Jeżeli już, to też jestem za. Rady bezsprzecznie cenne tylko jak je pogodzić z tym „chodzeniem po głowie”. No to potem mamy depresje, tragedie, połamaną młodość i oczywiście niechciane ciąże, bardzo często też pretensje do Pana Boga o wszystko. Wyrażenie „kochać się” skądinąd bardzo piękne staje się, no właśnie drodzy katecheci, rodzice i…biskupi, staje się synonimem, tak, tak zgadliście – bzykania się, to jest czytelny efekt chowania głowy w piasek.

W pewnym momencie statystyczny nastolatek stwierdza: Nie to nie, bez łachy i w młodzieńczy zachwycie nad samodzielnym odkrywaniem świata, odkrywa… strony dla dorosłych w Internecie. Zaiste co tam te zapylające pszczółki i chrabąszcze, co tam zajączki i pieski harcujące na polu, co tam „aksamitna kieszonka życia” – to pobożna nazwa, (chwila napięcia), brawo zgadliście państwo, to nazwa – macicy (autentyczne!), teraz on i ona dowiadują się co znaczy… miłość. Dowiaduje się, co może mężczyzna (oj dużo może) i co powinna kobieta (dużo powinna). Resztę dopełni pedagogika imprezowa, wymiana myśli, poglądów i doświadczeń. To zaś jest jak wiadomo – początkiem mądrości. Młodzi wychowywani w duchu altruizmu, chętnie podzielą się swoją wiedzą i doświadczeniami z rówieśnikami, a może i ze starszymi.

A potem? Potem nie będzie dwóch staruszków czule pod rękę ogarniających swoje czterdzieści czy pięćdziesiąt lat małżeństwa. Będą rozwody, będą tragedie dzieci w rozdzielonym małżeństwie i będzie aborcja choćbyśmy jej nie wiadomo jak zakazywali. Będzie często zmarnowane życie i żal do tych, którzy zamiast wprowadzić ich z miłością w dorosłe życie, opowiadali im o kulturowym marksizmie, platformach streamingowych, genderze i Netflixsie. Zamiast faktycznie przygotować ich do życia w rodzinie, pokazać piękno dwojga kochających się ludzi, pokazać, że seksualność jest darem Boga, będą słuchali bredni o masturbacji czterolatków i o „gwałceniu przez uszy”, który to gwałt, przeprowadzany przez środowiska LGBT, przemieni ich w obrzydliwych „pedałów”.

Nie jestem naiwny, wiem, że ten świat niekoniecznie idzie drogą Pana, ale na litość po to jest edukacja, po to jest duszpasterstwo, aby wychowywać, kształtować i formować. Wiem: „Ma nas na oku wiek, i wie, gdzie w tyralierce łańcuch rzadszy/ Ujmijmy się za ręce wraz, bo źle stuleciu z oczu patrzy” (B. Okudżawa – „Związek Przyjacielski”)

Jeżeli ktoś tego nie rozumie, niech się zajmie uprawą kartofli, będzie przynajmniej co upiec w ognisku.

 

 

Kłamstwo i co dalej?

                                       

 

         „Pierwsze kłamstwo, myślisz – ech

Zażartował ktoś / Drugie kłamstwo – gorzki śmiech,

Śmiechu nigdy dość / A to trzecie, gdy już Przejdzie przez twój próg Głębiej rani cię niż na wojnie wróg”  (B. Okudżawa – Trzy miłości)

 

Pierwsze kłamstwo w historii człowieka było perfekcyjne i błyskotliwie inteligentne. Diabeł mógł po prostu powiedzieć Adamowi i Ewie, że Bóg zabronił im jeść owoców ze wszystkich drzew rosnących w raju.  Ale to byłby  nonsens, bo przecież po to istniał ogród i owoce z tych drzew, by mieli co jeść. Rzeczywistość w sposób oczywisty zaprzeczałaby słowom diabła. No to diabeł pyta, niby to samo, ale nie to samo. Diabeł pogardza człowiekiem, nienawidzi go, a tu traktuje go niczym eksperta, chciałby się dowiedzieć, cóż w tym złego? Na pytanie trzeba odpowiedzieć, no to Ewa odpowiada. W pytaniu węża jest powołanie się na prawdę:” Czy to prawda…”, – o tym jeszcze później. Nawiązując dialog z diabłem Ewa, jak to się mówi, połyka haczyk z przynętą, teraz diabeł może już kłamać otwartym tekstem.

Nie trzeba dodawać, że diabelska metoda jest nieśmiertelna, ale czasy się zmieniają i ludzie też, dlaczego kłamstwo miałoby stać w miejscu, przecież postęp trwa i dynamicznie się rozwija. I o tym kilka refleksji.

Najpierw historia, której sam byłem uczestnikiem. Telefon, pani informuje mnie, że mogę się zapisać na bezpłatny bio-rezonans. Byłem zajęty więc to „bio” jakoś umknęło mojej uwadze, upewniłem się tylko czy na pewno bezpłatne, pani potwierdziła mówiąc, że finansuje je NFZ. I to mnie ostatecznie przekonało. Już w domu coś mnie jednak zaniepokoiło, zadzwoniłem do NFZ-etu z pytaniem czy faktycznie to badanie finansują i usłyszałem zdecydowane „nie”. Zapytałem pana Googla co o tym sądzi, znaczy się o bio-rezonansie i dowiedziałem się, że owo badanie jest oczywistą medyczną bzdurą. Ale uwaga – faktycznie jest ono bezpłatne, a więc pani powiedziała prawdę. Niestety to było kłamstwo z powołaniem się na prawdę, powołanie się na Narodowy Fundusz miało tylko uwiarygodnić kłamstwo, ale badanie jest dalej bezpłatne tyle, że ta miła pani nie powiedziała, że jak wynik będzie zły, a podejrzewam, że zawsze będzie zły, to konsultacja „lekarska” jest już płatna, a kto z niej zrezygnuje, jak się dowie jakie to straszne choroby mu zagrażają?

Tę metodę okrojonej prawdy z powodzeniem stosują twórcy całkiem sympatycznych reklam.

Każdy normalny człowiek wie, że żadne lekarstwo nie działa natychmiast po połknięciu, ale w reklamie działa natychmiast. Na twarzy pani, która zażyła reklamowane przez siebie lekarstwo, jeszcze przed sekundą malowało się niezmierne cierpienie, a sekundę później już jest rozpromieniona z radości. W ten sam sposób katar znika nie po siedmiu dniach, a po jednej kropelce cudownych kropli. Stetryczały dziadek po zażyciu witamin wbiega na czwarte piętro, a plama z ketchapu na białej bluzce znika po wypraniu w konkretnym proszku. Niby wszyscy znamy tę konwencję, wiemy że to przysłowiowa lipa i … kupujemy, bo a może zadziała, pewnie nie od razu, ale skoro reklamują. Co tam jednak głupi proszek do prania, jak kupisz reklamowany samochód, to nie tylko nim będziesz jeździł, ale szczęście uśmiechnie się do ciebie, do twojej rodziny i twojego psa, który sympatyczną mordę wystawi przez okno auta  Takie szczęśliwe, uśmiechnięte i kochające się rodziny wsiadające do nowego modelu samochodu, to po prostu cud natury. Po co mozolnie budować wspólnotę małżeńską i rodzinną, wystarczy gotówka albo kredyt oczywiście na tak korzystnych warunkach, że nawet nie zauważysz, że go spłacasz. To oczywiście tylko kilka przykładów z niezliczonej ilości reklam, które oprócz tego, że nas ogłupiają,  są zwyczajnym kłamstwem.

Kolejnym rodzajem kłamstwa jest uogólnienie – wszyscy kradną, wszyscy biorą łapówki, sędziowie złej zmiany to nawet za kilogram kiełbasy wydają niesprawiedliwe wyroki. Wszyscy księża mają kochanki/kochanków i są pazerni na pieniądze. Każdy z nas spotkał w swoim życiu kłamców, złodziei i łapówkarzy, są księża, którzy łamią celibat i są pazerni na pieniądze, tylko na jakiej podstawie – wszyscy? To jest kłamstwo w stosunku do wielu uczciwych ludzi fałszywie oskarżanych.

I wreszcie kłamstwo skierowane przeciw konkretnemu człowiekowi, przeciwko konkretnym nazwanym środowiskom. Ósme przykazanie Dekalogu w potocznym rozumieniu jest streszczane do krótkiego – nie kłam, ale ono brzmi:” Nie będziesz mówił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. To prawda, że to fałszywe świadectwo było zawsze w użyciu i zawsze służyło jako podstawowe narzędzie niszczenia drugiego człowieka, ale to co obserwujemy teraz, to jest tsunami kłamstwa. Nie wiem czy kłamstwo może być nie bezwstydne, ale do tego kłamstwa, które rozgościło się w naszej Ojczyźnie, dodanie tego przymiotnika wydaje się absolutnie konieczne. W najmniejszym stopniu nie lekceważąc kłamstwa powiedziałbym, że pół biedy gdy czynią je ludzie dla których Dekalog i Ewangelia, nie ma żadnego znaczenia. Krótko mówiąc, ludzie niewierzący kłamią poniekąd na swój rachunek, ale gdy robią to ludzie, którzy publicznie nazywają się chrześcijanami, którzy publicznie przedstawiają się jako gorliwi katolicy, to jest to już jakiś moralny horror, czy używając starszego określenia, to jest wyjątkowe bezeceństwo, nie mówiąc o zgorszeniu. Symbolem takiego kłamstwa, czy też momentem założycielskim jest ów słynny „dziadek z Wehrmachtu”. Walka polityczna, ma swoje prawa i nie widzę nic złego w tym, że każdy uczestnik tej walki stara się wypaść lepiej od swojego konkurenta. Nie ma nic zdrożnego w tym, że każdy z nich uważa, że ma lepszy pomysł, jak uczynić życie jego wyborców szczęśliwszym, taki jest ogólnie przyjęty standard. Jak jednak można zarzucać swojemu przeciwnikowi, który według Dekalogu jest moim bliźnim, którego mam kochać jak siebie samego, najgorsze łajdactwa, a w kategoriach chrześcijańskich grzechy wołające o pomstę do Boga. Jak można bez żadnego dowodu zarzucać, że przeciwnik promuje eutanazję, handel dziećmi i pedofilię, jak można połowie społeczeństwa zarzucać, że jest zdrajcami, a potem iść do kościoła i wznosić oczy ku niebu. Jak można odmawiać przeciwnikowi prawa do bycia dzieckiem Bożym, skoro jak mówi psalmista On utkał nas w łonie naszej matki, a prorok Izajasz przekazuje, że Bóg wyrysował nas na swojej dłoni. Co musiał uczynić ojciec kłamstwa, by publicznie odmawiać przyrodzonej godności osobom LGBT, a kwestujących na WOŚP dzieciakom mówić, że służą diabelskiej ideologii? Co musiał uczynić ojciec kłamstwa, by przekonać połowę narodu, że każdy uchodźca to bandyta, a ranne dzieci i kobiety z korytarza humanitarnego gdyby powstał, zniszczą wiarę katolicką w naszej Ojczyźnie. Wiem, powtarzam się, ale obiecuję, że ja lewak, kulturowy marksista gorszy od wspomnianego Wehrmachtu, facet który zawsze wie po której stronie się „ustawić”, czytelnik polskojęzycznych czasopism i oczywiście były (niestety) deprawator seksualny i … (liczę na kreatywność niektórych komentatorów), będę dalej się powtarzał.

Nie jestem tak naiwny, by przypisywać złe cechy, a konkretnie skłonność do kłamstwa, tylko jednej grupie ludzi zgromadzonych wokół takiego czy innego przywódcy, ale faktem jest, że dziś to kłamstwo zostało uszlachcone i weszło na salony społeczne, polityczne i co najbardziej boli – kościelne.

Kłamstwo uderza w drugiego człowieka, ale jeszcze bardziej w jego autora. Mówi się, że kłamstwo ma „krótkie nogi” – niestety to jest tylko pobożne życzenie, podobnie jak to, że kłamstwo nigdy nie pokona prawdy, na tamtym świecie – z pewnością. Kłamstwo oczywiście nie jest wszechmocne, ale w konkretnym człowieku, w konkretnej partii czy środowisku, może odnieść oszałamiające sukcesy. Dzieje się tak, gdy człowiek nie zauważa, czy też nie chce zauważyć, że kłamstwo nie jest już jego drugą naturą, ale pierwszą, wtedy diabeł święci tryumfy. Podstawą kłamstwa, jego zaczynem, jest nienawiść do człowieka, który chce być wolnym, chce korzystać z daru wolności, który podarował mu Stwórca. Jeżeli prawda nas wyzwoli, to logiczną konsekwencją tego stwierdzenia jest to, że kłamstwo nas zniewala, i to nie jest optymistyczne zakończenie.