Byłem nastolatkiem i jechałem na swój pierwszy akademicki obóz z duszpasterstwa. Niestety już w pociągu coś złego zaczęło się dziać z moim zdrowiem. Opuchlizna zaczęła pojawiać się na całym ciele, serce biło jak oszalałe. W szpitalu do którego trafiłem lekarze nie mogli zdiagnozować przyczyny, a stan był poważny. Wykluczali kolejne, ale prawdy o moim stanie dalej nie mogli odkryć. Wreszcie jeden z nich powiedział:” Chłopak ty nam powiedz, godzina po godzinie co robiłeś w ostatnim tygodniu”? Zaznaczył, że wszystko jest ważne. I tak opowiedziałem jak miałem rozciętą głowę i na pogotowiu oprócz jej zeszycia, podano mi surowicę przeciwtężcową. No i stało się jasne, zachorowałem na chorobę po surowiczą.
Dlaczego o tym piszę? Żeby rozwiązać trudny problem, trzeba najpierw postawić diagnozę, trzeba pytać o przyczynę problemu. Jeżeli ta diagnoza będzie niedokładna czy wręcz fałszywa, to możemy pożegnać się ze skuteczną terapią.
Od długiego już czasu wielu ludzi przejętych sprawami wiary i Kościoła, zastanawia się nad przyczynami aktualnego kryzysu tejże wiary, zastanawia się jak dotrzeć nie tylko do tych, którzy już są w Kościele, ale także do tych, którzy są, jak mówi kochany Franciszek, na jego peryferiach. To właśnie on wyznacza kierunek w którym Kościół, a więc my wszyscy pod przewodnictwem naszych pasterzy, powinniśmy podążać. Tu oczywiście nie można zmienić nawet jednej litery z zasad naszej wiary, ale można i trzeba tak je odczytać i przedstawić, aby były zrozumiałe dla człowieka naszych czasów. Powiem więcej, choć już widzę złośliwe komentarze, ta wiara powinna być atrakcyjna dla współczesnego człowieka, tak atrakcyjna, bo Jezus jest atrakcyjny, bo wizja, którą przed nami kreśli w Ewangelii jest atrakcyjna. A ponieważ nie wlewa się młodego wina do starych bukłaków trzeba na nowo przemyśleć duszpasterstwo. To ma być właśnie „pasienie dusz”, to właśnie pasterz ma znaleźć zielone pastwisko i soczystą trawę! I tu zaczynają się pierwsze „schody”, bo niemała część duchownych i świeckich takie rozumienie uważa za zamach na wiarę, Kościół i ich samych. Chciałoby się na ten zarzut odpowiedzieć jednym zdaniem:” Ludzie opamiętajcie się!” Dlaczego i na jakiej podstawie zarzucacie tym, których lekceważąco, żeby nie powiedzieć pogardliwie, nazywacie reformatorami, otwartymi, czy czytelnikami „jednej gazety”, złą wolę i chęć rozwalania Kościoła? Dlaczego zarzucacie im pychę? Kościół jest moim domem, co to za dom w którym nie można rozmawiać, dyskutować, a nawet się wyżalić?
Młody chłopak siedzi naprzeciwko tabernakulum w niewielkiej kaplicy, wpatruje się w ukrytego Jezusa i je kromkę chleba. Podchodzi do niego zakonnik i zwraca mu uwagę na niestosowność jego zachowania. Chłopak łagodnie się uśmiecha i mówi:” Jestem w domu mojego Ojca, jestem głodny, dlaczego nie mogę zjeść kawałka chleba?”
Tę diagnozę obecnego stanu Kościoła formułuje wielu wspaniałych ludzi, także na „Deonie”. Nie jestem wspaniały, ale także nie po raz pierwszy dorzucam swoje „trzy grosze”. W tej diagnozie są dla mnie dwie rzeczy oczywiste – historia i teraźniejszość. Historia nie tak odległa, bo to historia moich rodziców i dziadków. Ona jest w bardzo wielu środowiskach, szczególnie wiejskich czy małomiasteczkowych, wciąż bardzo żywa, bardzo obecna w teraźniejszości i nie jest to bardzo często dobra historia. Dla wielu dzisiejszych młodych i w średnim wieku ludzi nieraz kompletnie niezrozumiała. Kto dziś wie, że patrząc na wsie, które są coraz bardziej terenem misyjnym, jak wyglądało duszpasterstwo w latach przedwojennych i powojennych? No to parę szczegółów. Spowiedź była płatna, tak płatna. Dwa razy do roku organista rozwoził tzw. kartki do spowiedzi, za które płacono najczęściej produktami rolnymi. Mój dziś 84 – letni wujek tę opłaconą przez ojca kartkę zgubił. Z wielkim trudem przyszło mu przekonać proboszcza aby go wysłuchał, w końcu wyspowiadał go, ale ostrzegł, że następnym razem tego nie uczyni. Jego ojciec próbował negocjować zapłatę (bo przecież nie ofiarę) za ślub i usłyszał, że jak go nie stać na ślub, to niech żyje „na kocią łapę”. Gospodyni na plebanii nierzadko była, mówiąc dzisiejszym językiem, partnerką księdza i tu taka „zabawna” anegdota. Po poświęceniu krzyża, u gospodarza małe przyjęcie. Jeden ze starszych chłopów będących na „ty” z proboszczem mówi:” Maciej, a gdzie twoja kobita?” Och – odpowiada ksiądz – wy to tam Antoni takie głupstwa gadacie. Jakie głupstwa – mówi Antoni, śpisz z kobitą, a nie bierzesz jej na przyjęcie. Zebrani śmieją się, a proboszcz bez zbytniego zażenowania, macha ręką i na tym się kończy. Lud boży patrzył na to nawet z pewnym zrozumieniem. W takich niewielkich wspólnotach wiele nie dało się ukryć. Pazerność, pokrzykiwanie na wiernych, obowiązkowe traktowanie ich „z góry”, czasem pijaństwo i rozrywkowy tryb życia były na porządku dziennym. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w cyklu wykładów o sytuacji Kościoła katolickiego w Europie środkowo – wschodniej znany publicysta katolicki stwierdził między innymi, że przedwojenny Kościół w Polsce był „obrzydliwie bogaty”. Organizator tego spotkania w kościele O. Jezuitów, ś.p. Ojciec Stefan Miecznikowski, niesłychanie zasłużony dla łódzkiego Kościoła kapłan, tylko smutno pokiwał głową. Powie ktoś, że to były incydentalne zachowania, no niekoniecznie, taka była wówczas atmosfera, takie były doświadczenia tych ludzi. O takich „jednostkowych” przypadkach można napisać grubą książkę, dzisiaj zresztą też. Byłoby, co zawsze podkreślam, oczywistą niesprawiedliwością twierdzić, że tylko to składa się na historię mojego Kościoła, ale jest faktem, że wiele ludzi zarówno wtedy jak i dziś, ma tylko takie doświadczenia. One zostawiły i zostawiają w wielu wiernych bardzo przykry osad. Tu nie chodzi o babranie się w historii, tu chodzi o to, by ona faktycznie była nauczycielka życia.
Do znudzenia słyszę w Kościele o niby przyczynach odchodzenia od wiary i tegoż Kościoła. Wciąż ci sami lewacy, liberałowie, bezbożna Unia. Wcześniej nieistniejący u nas uchodźcy, mieli zniszczyć tę wiarę, teraz jest czas na środowiska LGBT. Tak na marginesie słucham wystąpień niektórych naszych hierarchów opowiadających mrożące krew w żyłach opowieści o tym, co wyprawiają ci zboczeńcy w szkołach i zastanawiam się dlaczego nie powiadamiają prokuratury. Jeśli im wierzyć to policja na sygnale powinna do tych szkół jechać i wyprowadzać tych zboczeńców w kajdankach. Przecież przy niesłychanej w ostatnich dziejach Polski, fraternizacji tronu i ołtarza, prokuratorzy na wyścigi stawiali by tym deprawatorom zarzuty karne, ale jakoś nic nie słyszę.
Gdybym mojej kuzynce, która chodzi do kościoła „od czasu do czasu”, powiedział, że uległa lewackiej propagandzie, to zapewne usłyszałbym propozycję, abym sobie zrobił zimny okład na głowę. Jej się po prostu nie chce iść, jak wielu innym, do tego kościoła, ona nie ma takiej potrzeby. Jej rodzice, ani duszpasterze, których spotkała w swoim życiu, tej potrzeby nie zaszczepili, nie ukazali obrazu kochającego Boga. To co przekazali, bo coś tam przecież przekazali, nie wytrzymało próby czasu i życia. Nie zwalniam jej, tak samo zresztą jak i siebie, z osobistej odpowiedzialności, ale to już inny temat.
Zdaję sobie sprawę z wielorakich trudności duszpasterskich, to prawda, że ten świat obojętnieje nie tylko na Boga, ale w ogóle na życie wartościami, ale” sorry taki mamy klimat”. Prowadzenie ludzi do Boga, prowadzenie wielorakimi drogami, jest jedynym sensem kapłaństwa i wielu duchownych to wie i rozumie. Tak przecież modny (choć przecież nie o modę tu chodzi) churching jest tego dowodem. Dlaczego młodzi ludzie, których tak dramatycznie brak w kościołach, jadą przez pół miasta, by uczestniczyć w konkretnej Mszy św.? Ano właśnie dlaczego? Kto ze starszych Kościoła zadaje sobie to pytanie? Kto wie, może je sobie zadają, tylko odpowiedzi brak, a ona jest prosta. Owce potrafią wyczuć gdzie jest zielona trawa, którą nasycą głód, potrafią znaleźć pasterza, który zatroszczy się o nie. Ot i cała filozofia. Jezus wie gdzie posyła pasterzy i wie co może ich spotkać, tak samo jak wiedział co spotka Jego. Może, nie znaczy musi, dziś rola i zadania pasterza są inne, ale zasada jest ta sama – to on ma szukać owiec, a nie owce jego. Jakim prawem wykluczamy ze wspólnoty ludzkiej i wspólnoty Kościoła kolejne środowiska? Jakim prawem pasterze przyjęli obłędną strategię rządzących dzielenia ludzi na lepszych i gorszych? To nie ta wiara, to nie ta Ewangelia!
Co czynić abyśmy byli my chrześcijanie faktyczną wspólnotą, a nie tylko tą z ogłoszeń parafialnych? Co czynić abyśmy byli jedno, co czynić abyśmy do przykazania miłości Boga i bliźniego nie dodawali słowa „ale”, albo „ z wyjątkiem”? Tu nie ma jednej recepty, każdy duszpasterz, każdy z nas tę receptę musi sam sobie wypisać. Można oczywiście tak jak w Białymstoku w jednej ręce trzymać różaniec, a w drugim kamień, tylko to jest splugawienie naszej wiary. Ten, kto wreszcie powie, że dość tej nienawiści w której jest spowita nasza Ojczyzna, ten będzie bratem naszego Boga, ten będzie z Ojczyzny mojej.