Diagnoza i terapia

 

 

Byłem nastolatkiem i jechałem na swój pierwszy akademicki obóz z duszpasterstwa. Niestety już w pociągu coś złego zaczęło się dziać z moim zdrowiem. Opuchlizna zaczęła pojawiać się na całym ciele, serce biło jak oszalałe. W szpitalu do którego trafiłem lekarze nie mogli zdiagnozować przyczyny, a stan był poważny. Wykluczali kolejne, ale prawdy o moim stanie dalej nie mogli odkryć. Wreszcie jeden z nich powiedział:” Chłopak ty nam powiedz, godzina po godzinie co robiłeś w ostatnim tygodniu”? Zaznaczył, że wszystko jest ważne. I tak opowiedziałem jak miałem rozciętą głowę i na pogotowiu oprócz jej zeszycia, podano mi surowicę przeciwtężcową. No i stało się jasne, zachorowałem na chorobę po surowiczą.

Dlaczego o tym piszę? Żeby rozwiązać trudny problem, trzeba najpierw postawić diagnozę, trzeba pytać o przyczynę problemu. Jeżeli ta diagnoza będzie niedokładna czy wręcz fałszywa, to możemy pożegnać się ze skuteczną terapią.

Od długiego już czasu wielu ludzi przejętych sprawami wiary i Kościoła, zastanawia się nad przyczynami aktualnego kryzysu tejże wiary, zastanawia się jak dotrzeć nie tylko do tych, którzy już są w Kościele, ale także do tych, którzy są, jak mówi kochany Franciszek, na jego peryferiach. To właśnie on wyznacza kierunek w którym Kościół, a więc my wszyscy pod przewodnictwem naszych pasterzy, powinniśmy podążać. Tu oczywiście nie można zmienić nawet jednej litery z zasad naszej wiary, ale można i trzeba tak je odczytać i przedstawić, aby były zrozumiałe dla człowieka naszych czasów. Powiem więcej, choć już widzę złośliwe komentarze, ta wiara powinna być atrakcyjna dla współczesnego człowieka, tak atrakcyjna, bo Jezus jest atrakcyjny, bo wizja, którą przed nami kreśli w Ewangelii jest atrakcyjna. A ponieważ nie wlewa się młodego wina do starych bukłaków trzeba na nowo przemyśleć duszpasterstwo. To ma być właśnie „pasienie dusz”, to właśnie pasterz ma znaleźć zielone pastwisko i soczystą trawę! I tu zaczynają się pierwsze „schody”, bo niemała część duchownych i świeckich takie rozumienie uważa za zamach na wiarę, Kościół i ich samych. Chciałoby się na ten zarzut odpowiedzieć jednym zdaniem:” Ludzie opamiętajcie się!” Dlaczego i na jakiej podstawie zarzucacie tym, których lekceważąco, żeby nie powiedzieć pogardliwie, nazywacie reformatorami, otwartymi, czy czytelnikami „jednej gazety”, złą wolę i chęć rozwalania Kościoła? Dlaczego zarzucacie im pychę? Kościół jest moim domem, co to za dom w którym nie można rozmawiać, dyskutować, a nawet się wyżalić?

Młody chłopak siedzi naprzeciwko tabernakulum w niewielkiej kaplicy, wpatruje się w ukrytego Jezusa i je kromkę chleba. Podchodzi do niego zakonnik i zwraca mu uwagę na niestosowność jego zachowania. Chłopak łagodnie się uśmiecha i mówi:” Jestem w domu mojego Ojca, jestem głodny, dlaczego nie mogę zjeść kawałka chleba?”

Tę diagnozę obecnego stanu Kościoła formułuje wielu wspaniałych ludzi, także na „Deonie”. Nie jestem wspaniały, ale także nie po raz pierwszy dorzucam swoje „trzy grosze”. W tej diagnozie są dla mnie dwie rzeczy oczywiste – historia i teraźniejszość. Historia nie tak odległa, bo to historia moich rodziców i dziadków. Ona jest w bardzo wielu środowiskach, szczególnie wiejskich czy małomiasteczkowych, wciąż bardzo żywa, bardzo obecna w teraźniejszości i nie jest to bardzo często dobra historia. Dla wielu dzisiejszych młodych i w średnim wieku ludzi nieraz kompletnie niezrozumiała. Kto dziś wie, że patrząc na wsie, które są coraz bardziej terenem misyjnym, jak wyglądało duszpasterstwo w latach przedwojennych i powojennych? No to parę szczegółów. Spowiedź była płatna, tak płatna. Dwa razy do roku organista rozwoził tzw. kartki do spowiedzi, za które płacono najczęściej produktami rolnymi. Mój dziś 84 – letni wujek tę opłaconą przez ojca kartkę zgubił. Z wielkim trudem przyszło mu przekonać proboszcza aby go wysłuchał, w końcu wyspowiadał go, ale ostrzegł, że następnym razem tego nie uczyni. Jego ojciec próbował negocjować zapłatę (bo przecież nie ofiarę) za ślub i usłyszał, że jak go nie stać na ślub, to niech żyje „na kocią łapę”. Gospodyni na plebanii nierzadko była, mówiąc dzisiejszym językiem, partnerką księdza i tu taka „zabawna” anegdota. Po poświęceniu krzyża, u gospodarza małe przyjęcie. Jeden ze starszych chłopów będących na „ty” z proboszczem mówi:” Maciej, a gdzie twoja kobita?” Och – odpowiada ksiądz – wy to tam Antoni takie głupstwa gadacie. Jakie głupstwa – mówi Antoni, śpisz z kobitą, a nie bierzesz  jej na przyjęcie. Zebrani śmieją się, a proboszcz bez zbytniego zażenowania, macha ręką i na tym się kończy. Lud boży patrzył na to nawet z pewnym zrozumieniem. W takich niewielkich wspólnotach wiele nie dało się ukryć. Pazerność, pokrzykiwanie na wiernych, obowiązkowe traktowanie ich „z góry”, czasem pijaństwo i rozrywkowy tryb życia były na porządku dziennym. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku w cyklu wykładów o sytuacji Kościoła katolickiego w Europie środkowo – wschodniej znany publicysta katolicki stwierdził między innymi, że przedwojenny Kościół w Polsce był „obrzydliwie bogaty”. Organizator tego spotkania w kościele O. Jezuitów, ś.p. Ojciec Stefan Miecznikowski, niesłychanie zasłużony dla łódzkiego Kościoła kapłan, tylko smutno pokiwał głową. Powie ktoś, że to były incydentalne zachowania, no niekoniecznie, taka była wówczas atmosfera, takie były doświadczenia tych ludzi. O takich „jednostkowych” przypadkach można napisać grubą książkę, dzisiaj zresztą też. Byłoby, co zawsze podkreślam, oczywistą niesprawiedliwością twierdzić, że tylko to składa się na historię mojego Kościoła, ale jest faktem, że wiele ludzi zarówno wtedy jak i dziś, ma tylko takie doświadczenia. One zostawiły i zostawiają w wielu wiernych bardzo przykry osad. Tu nie chodzi o babranie się w historii, tu chodzi o to, by ona faktycznie była nauczycielka życia.

Do znudzenia słyszę w Kościele o niby przyczynach odchodzenia od wiary i tegoż Kościoła. Wciąż ci sami lewacy, liberałowie, bezbożna Unia. Wcześniej nieistniejący u nas uchodźcy, mieli zniszczyć tę wiarę, teraz jest czas na środowiska LGBT. Tak na marginesie słucham wystąpień niektórych naszych hierarchów opowiadających mrożące krew w żyłach opowieści o tym, co wyprawiają ci zboczeńcy w szkołach i zastanawiam się dlaczego nie powiadamiają prokuratury. Jeśli im wierzyć to policja na sygnale powinna do tych szkół jechać i wyprowadzać tych zboczeńców w kajdankach. Przecież przy niesłychanej w ostatnich dziejach Polski, fraternizacji tronu i ołtarza, prokuratorzy na wyścigi stawiali by tym deprawatorom zarzuty karne, ale jakoś  nic nie słyszę.

Gdybym mojej kuzynce, która chodzi do kościoła „od czasu do czasu”, powiedział, że uległa lewackiej propagandzie, to zapewne usłyszałbym propozycję, abym sobie zrobił zimny okład na głowę. Jej się po prostu nie chce iść, jak wielu innym, do tego kościoła, ona nie ma takiej potrzeby. Jej rodzice, ani duszpasterze, których spotkała w swoim życiu, tej potrzeby nie zaszczepili, nie ukazali obrazu kochającego Boga. To co przekazali, bo coś tam przecież przekazali, nie wytrzymało próby czasu i życia. Nie zwalniam jej, tak samo zresztą jak i siebie, z osobistej  odpowiedzialności, ale to już inny temat.

Zdaję sobie sprawę z wielorakich trudności duszpasterskich, to prawda, że ten świat obojętnieje nie tylko na Boga, ale w ogóle na życie wartościami, ale” sorry taki mamy klimat”.  Prowadzenie ludzi do Boga, prowadzenie wielorakimi drogami, jest jedynym sensem kapłaństwa i wielu duchownych to wie i rozumie. Tak przecież modny (choć przecież nie o modę tu chodzi) churching jest tego dowodem. Dlaczego młodzi ludzie, których tak dramatycznie brak w kościołach, jadą przez pół miasta, by uczestniczyć w konkretnej Mszy św.? Ano właśnie dlaczego? Kto ze starszych Kościoła zadaje sobie to pytanie? Kto wie, może je sobie zadają, tylko odpowiedzi brak, a ona jest prosta. Owce potrafią wyczuć gdzie jest zielona trawa, którą nasycą głód, potrafią znaleźć pasterza, który zatroszczy się o nie. Ot i cała filozofia. Jezus wie gdzie posyła pasterzy i wie co może ich spotkać, tak samo jak wiedział co spotka Jego. Może, nie znaczy musi, dziś rola i zadania pasterza są inne, ale zasada jest ta sama – to on ma szukać owiec, a nie owce jego. Jakim prawem wykluczamy ze wspólnoty ludzkiej i wspólnoty Kościoła kolejne środowiska? Jakim prawem pasterze przyjęli obłędną strategię rządzących dzielenia ludzi na lepszych i gorszych? To nie ta wiara, to nie ta Ewangelia!

Co czynić abyśmy byli my chrześcijanie faktyczną wspólnotą, a nie tylko tą z ogłoszeń parafialnych? Co czynić abyśmy byli jedno, co czynić abyśmy do przykazania miłości Boga i bliźniego nie dodawali słowa „ale”, albo „ z wyjątkiem”? Tu nie ma jednej recepty, każdy duszpasterz, każdy z nas tę receptę musi sam sobie wypisać. Można oczywiście tak jak w Białymstoku w jednej ręce trzymać różaniec, a w drugim kamień, tylko to jest splugawienie naszej wiary. Ten, kto wreszcie powie, że dość tej nienawiści w której jest spowita nasza Ojczyzna, ten będzie bratem naszego Boga, ten będzie z Ojczyzny mojej.

 

Biskup w buciorach

 

 Kilka tygodni temu światowe media obiegło zdjęcie kostarykańskiego biskupa śpiącego na jakiś liściach w puszczy. Na nogach miał ubłocone buciory. Okazało się, że biskup niósł dary do oddalonego o wiele kilometrów plemienia indiańskiego i choć dla biskupa taka posługa nie była niczym nadzwyczajnym, to zamieszczone zdjęcie robi niesamowite wrażenie. Od razu zaznaczam, że na dzień dzisiejszy nie oczekuję od żadnego z naszych biskupów, aby spał w lesie na ściółce. Ów biskup potraktował bardzo dosłownie słowa Jezusa o pasterzu i owcach powierzonych jego pieczy. Widać nie było innej możliwości, więc wziął plecak na ramiona i poszedł do ludzi, którzy na niego czekali, a że się zmęczył to położył się na ziemi i usnął.

Opowiadał mi kiedyś znajomy Syryjczyk, że u nich jak na hali pasą się owce różnych pasterzy, to każde stado rozpoznaje swojego właściciela po jego głosie. Nie o niczym innym mówi też Jezus. Przypuszczam jednak, że gdyby owce widziały swojego pasterza od czasu do czasu, to ta ich znajomość byłaby bardzo marna.

Uważałem i uważam, że podstawowym problemem naszego Kościoła jest to, że duchowni wszystkich szczebli stracili kontakt z rzeczywistością w której przyszło im żyć. Stracili kontakt i autentyczną więź ze swoimi wiernymi. Pasterz przestał znać swoje owce, a owce przestały znać pasterza. Pasterz zamiast czułego spotkania ze swoim stadem, został pasterskim urzędnikiem. Procedury są zachowane, papiery w porządku, statystyki można różnie interpretować, a owce namawiać, żeby były grzeczne, żeby nie uciekały, bo stado wilków tylko czeka aby je pożreć. Tyle, że współczesna owca jest niegrzeczna, ceni sobie wolność, jakkolwiek by ją rozumiała, papiery ją nudzą, a z wilków się śmieje. Ot i bałagan, zupełnie jak w dowcipie o dwóch radzieckich turystach w Paryżu. Postanowili sobie kupić samochód, poszli więc do urzędu miejskiego i mówią urzędnikowi – chcemy kupić samochód. Ten nieco zdziwiony pyta – a pieniądze macie – mamy – odpowiadają. – No to kupujcie. No tak – mówi jeden z nich, ale jak kupimy, to możemy jechać na wycieczkę? Ludzie – mówi urzędnik, lejcie benzynę do baku i miłej drogi. Wania i Sasza popatrzyli na siebie, wyszli z pokoju i jeden z nich stwierdza: ”Patrz tyle lat po wojnie, a u nich taki bałagan”. No więc możemy się zgodzić, że bałagan z tymi owieczkami jest, ale pasterz z Ewangelii też lekko nie miał. Wprawdzie raz zwiała tylko jedna, ale tak w ogóle to On przyszedł właśnie po to, aby tych zagubionych owiec szukać. Ale jak można kogoś szukać jak się go nie zna? Jasne, najlepiej lubimy te piosenki, które już znamy i równie przyjemnie i komfortowo czujemy się wśród ludzi, których też znamy i wiemy czego po nich się spodziewać, i czego od nich oczekiwać. Tyle, że to nie jest strategia apostolska, tylko strategia znudzonego urzędnika, który czeka tylko na koniec pracy. Nie mogę się powstrzymać by w tym kontekście nie przytoczyć anegdoty opowiedzianej przez dominikanina O. J. Kłoczowskiego. Otóż pewien nasz rodak zabił w afekcie swojego ojca. Poczuwszy żal, poszedł porozmawiać do księdza  anglikańskiego. Ten jak prawdziwy dżentelmen wysłuchał go, uświadomił mu jak ciężkiego dopuścił się grzechu, zalecił pokutę i modlitwę o nawrócenie. Mężczyzna wracając do domu przez Niemcy, poszedł tym razem do pastora. Ten nie przebierając w słowach wyzwał go od najgorszych drani, ale docenił żal i skruchę i wezwał go do zadośćuczynienia za zło, które wyrządził. Już w Polsce ciągle targany wyrzutami sumienia, uklęknął w konfesjonale i mówi do spowiednika: proszę księdza, ja zabiłem swojego ojca. Z za kratek słyszy znudzone – ile razy?

Mamy więc jakże często może znudzonego, może zniechęconego parafialnego urzędnika z jednej strony, a z drugiej petenta, który przychodzi do kościoła „na wszelki wypadek”, albo by załatwić usługę kościelną. Zapotrzebowanie na nią jest ciągle jeszcze duże, więc można wyciągnąć wniosek, że wcale nie jest tak źle jak niektórzy mówią i piszą (patrz autor bloga). Tak naprawdę ani jedna ani druga strona nie jest z tego powodu szczęśliwa i w głębi serca szuka czegoś innego, czegoś co jej pracy nada sens, a życiu wartość.

Tu nie ma czasu na „gdybanie”, bo czas nie ma zwyczaju czekać. Wielu, także duchownych, proponuje głęboką reformę nauczania w seminarium, dziś rola księdza jest inna niż choćby pięćdziesiąt lat temu. Dziś wiemy dużo więcej o potrzebach człowieka niż kiedyś. Trzeba nauczyć się rozpoznawać te potrzeby i odpowiadać na nie. Zmieniła się radykalnie sfera relacyjności z innymi ludźmi. Wielu pojęciom jak chociażby wspólnota trzeba nadać nową formułę. By zmienić oblicze świata nie wystarczy powiedzieć mu „nie”. Istota kapłaństwa jest niezmienna, ale dziś może bardziej niż kiedykolwiek, wierni potrzebują empatycznego przewodnika, który nie tylko wskaże drogę, ale zatroszczy się o nich, szczególnie o tych, co wleką się gdzieś ” w ogonie” On ma tak prowadzić, aby dostrzec najsłabszych i pogubionych, bo tak jak Jezus nie przyszedł  leczyć zdrowych, tylko źle się mających, tak i teraz kapłan, jak mówi kochany Franciszek, ma wyjść na peryferie. To prawda, że są wśród nas księża, kapłani, którzy otwierają szeroko ramiona, którzy swoją wiarą karmią każdego, którzy czekają i wybiegają naprzeciw.

To ani kiedyś, ani i dziś nie jest wydumany problem – brakuje tych robotników na żniwa pańskie i z pewnością najemnicy tego problemu nie rozwiążą. Tych pytań i refleksji jest ogromnie dużo, tylko starsi naszego Kościoła albo ich nie słyszą, albo, nie daj Boże, nie chcą usłyszeć.

 

 

Karawana i psy

 

 Jest takie powiedzenie:” Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Można je rozumieć dosłownie i w przenośni, ale oznacza ono to, że nie zważając na różne przeciwności, trzeba iść do celu. Swego czasu W. Młynarski w jednej ze swoich piosenek bardzo sensownie pouczał :” Róbmy swoje”, otóż to, nie zważając na owe przeciwności, których symbolem jest to szczekanie psa, trzeba iść do przodu. Mniemanie, że nasza droga do celu będzie łatwa i miła, jest co najmniej naiwnością. Chrześcijanin musi liczyć się z tym, że to „szczekanie” symbolizujące niechęć, naigrawanie, a nawet nienawiść, będzie jego chlebem powszednim. Jezus wyraźnie powiedział, czego On doznaje od świata i czego doznają Jego uczniowie. Czy wobec tego mamy być obojętni na doznawane zniewagi i przykrości? Niekoniecznie. Nikt od nas tego nie żąda i nie oczekuje. Nie musimy iść jak owce na rzeź. Pytanie brzmi – czy mamy odpowiadać tym samym, czy musimy wyciągać miecz i podnosić kamień? Czym wówczas różnimy się od tych, którzy Boga nie znają, a nawet nie chcą Go poznać? Jezus tłumaczy, że odpowiadanie dobrem za dobro jest czymś naturalnym. To jest oczywiście i miłe i sympatyczne, ale do tego nie potrzeba być koniecznie chrześcijaninem, nie potrzeba być Jego uczniem.

Bóg może przemawiać do nas i przemawia różnymi sposobami, tak jak różnymi sposobami prowadził lud wybrany przez pustynię. Może warto się zastanowić, czy to co jest dla mnie przykre i smutne (bo jest!), nie kryje w sobie jakiegoś sensu czy ukrytego znaku. To nie usprawiedliwia czyniących zło, ale dla nas może być jakąś wskazówką, może uświadomić nasze braki i przewinienia. To może być ową pinezką, która przebije balon naszej pychy, samozadowolenia i głupoty też!

Tak się jakoś składa, że po 1989 roku nasz Kościół bez przerwy jest… prześladowany, żeby była jasność – ja Rafał nie czuję się prześladowany. Słuchając naszych duchownych można wnioskować, że jesteśmy otoczeni nieprzyjaciółmi, którzy tylko czekają na naszą zgubę. Aż dziw, że w tej martyrologii jeszcze jakoś (myślę, że nie tylko „jakoś) nasi pasterze żyją i mają się dobrze. Obserwując tę „martyrologię”, te nieustanne „prześladowania” i narzekania, najpierw czuję wstyd, a potem mam ochotę powiedzieć tym najgorliwiej skarżącym się – drodzy… puknijcie się w te wasze dostojne głowy. Może zapytajcie o prześladowania chrześcijan w Korei Północnej, Chinach czy w niektórych krajach azjatyckich, może zapytajcie co oni jedzą na obiad i jak mieszkają? Zapytajcie chrześcijan z niektórych rejonów Afryki jak smakują im dania, które wy jecie każdego dnia, zapytajcie ich czy wolą na deser kieliszek czerwonego wina, czy może lody z bakaliami?

Czy to, że margines naszego społeczeństwa robi sobie głupkowate przedstawienia, albo postuluje by Kościół Katolicki uznać za zorganizowaną grupę przestępczą – to jest prześladowanie? Przecież ci o których wcześniej wspomniałem, na kolanach by Bogu dziękowali za takie „prześladowania”

Nie wiem jaka będzie przyszłość, nie jeden raz już nasz świat oszalał, ale kilka rzeczy wiem na pewno: każdy włos na naszej głowie (także głupiej, co jest pewną nadzieją) jest policzony, Ojciec wie czego nam potrzeba i nie stawia żadnej granicy naszym prośbom do Niego, wyrysował nas na swojej dłoni i utkał w łonie naszej matki. Nas też może przeprowadzić suchą stopą do ziemi obiecanej.

Kiedy już wykrzyczymy nasze oburzenie, nasze przykrości i krzywdy, nieważne czy prawdziwe czy urojone, to w następnej kolejności wypowiedzmy słowa hymnu :” Tobie Panie zaufałem nie zawstydzę się na wieki”. Tobie Panie, nie innym ludziom, nie światu, tylko Tobie. Moja droga, moja i moich bliźnich karawana ma jeden cel – dojść do celu. Pewnie, fajnie by było aby z każdym przebytym kilometrem była coraz liczniejsza, a że „psy” będą szczekały – może to i dobrze. Jak się idzie szeroką i wygodną drogą to wiadomo gdzie można zajść.

Udawany dialog

 

 W roku 1969 wybuchł konflikt między komunistycznymi Chinami i Sowietami, znany jako konflikt na rzece Ussuri. Długie rozmowy pokojowe między dyktatorami komentowano następującą anegdotą:” Dwaj towarzysze Breżniew i Mao wybrali się na polowanie, by nieformalnie porozmawiać na temat konfliktu. Breżniew miał więcej szczęścia i ustrzelił tygrysa. No ładnie, ale takie bydle trochę waży, na plecy nie da się go wziąć, wobec tego Breżniew poszedł zorganizować transport, a Mao miał pilnować tygrysa. Po jakimś czasie podjeżdża ciężarówka, Breżniew wysiada zadowolony, ale ku jego zdumieniu tygrysa nie ma. Mao gdzie jest tygrys? – pyta Breżniew. Na to Mao – jaki tygrys? Mao, mówi Breżniew – nie wygłupiaj się, byliśmy na polowaniu, ja upolowałem tygrysa – tak? – No tak – odpowiada Mao, i ja – dalej mówi Breżniew, poszedłem po ciężarówkę, a ty miałeś pilnować tygrysa – zgadza się? – No zgadza się – to ja ciebie Mao pytam gdzie jest ten tygrys? – Jaki tygrys?” Mao  zastanów się, byliśmy na polowaniu – no byliśmy, ja upolowałem tygrysa – no upolowałeś, Mao to gdzie do cholery jest ten tygrys? – Jaki tygrys? Komentarz do tej anegdoty – rozmowy radziecko – chińskie, toczą się nieustannie.

Myślałem, że tej anegdoty już nie będę opowiadał, ale śledząc dialog mojego Kościoła, a ściślej rzecz biorąc dialog biskupów i starszych tego Kościoła z nami wiernymi, jakoś tak mi się przypomniała. Napisałem „dialog” bez cudzysłowu i mam nadzieję, że będzie mi to policzone jako zasługa. W zasadzie jest to monolog – jedni mówią, pouczają, piszą i ogłaszają, drudzy czyli my słuchamy czy raczej nasi biskupi mają naiwne przekonanie, że wierni z uwagą i pokorą ich słuchają. Gdyby faktycznie ich światłe rozeznanie rzeczywistości i znaków czasów, miało miejsce, to nasze kościoły byłyby pełne, ale nie są, i to jest fakt. Najliczniejszą grupą wiekową są… emeryci, bardzo pięknie tylko czy czegoś aby nie zauważono? Inne wyznaczniki wiary ludu Bożego, też dalekie są od tej „pełności”.

Widać te owce jakieś pogubione, pasą się na złych pastwiskach pełnych: a/ genderów  b/ liberalizmów c/ kultury śmierci d/ ateistów, a ostatnio też tej tęczowej zarazy i ziela trującego, które seksualizuje wszystko co tylko się da, nawet niemowlaków. Po zeżarciu tego paskudztwa, lud bezbożny zwiera szyki, formułuje dywizje i rusza do ataku na Kościół ze szczególnym uwzględnieniem naszych pasterzy i innych wybitnych ludzi Kościoła (nazwisk nie będę podawał, by nie podważać ich cichej pokory z której tak bardzo są dumni). To jest wersja oficjalna, niektórzy mówią – dla dziennikarzy. No to teraz moja wersja alternatywna. Pozwolę ją sobie zacząć od przenikliwego stwierdzenia K. Zanussiego z wywiadu zamieszczonego kilka dni temu na „Deonie”. Brzmi ono następująco:” To jest ten kisiel, w którym bardzo wielu, szczególnie hierarchów, prowadzi swoją działalność. Jakby nie zdawali sobie sprawy, że tu i teraz rozstrzyga się, jak zawsze, los jutra i że jeżeli wiara nie jest gorąca, to jest żadna […] Jest kilku (podkreśl. moje) biskupów, którzy mają dobre, powszechne oddziaływanie…”

Kisiel dobra rzecz, ma miły smak, wygląd i zapach, no tylko ta konsystencja. Łatwo sobie wyobrazić, jak w takim kisielu porusza się człowiek. Z jednej strony bardzo powoli, noga za nogą, daleko w nim się nie zajdzie, ale jaki komfort i bezpieczeństwo. Żadne zakwasy nie grożą, każdy upadek zostanie przyjemnie zamortyzowany. Niby coś się dzieje, ale takie to rozleniwiające. Wszystko wydaje się obłe, żadnych ostrych krawędzi, nawet jak  chce się zrobić jakiś gwałtowniejszy ruch, to tylko chlupnie i koniec. Można jeszcze wiele mówić o pozytywach kisielu, ale górski potok to z pewnością nie jest, na głębię w kisielu również nie da się wypłynąć. I tak to wygląda. Laska pasterska dawno została wymieniona na kosztowny pastorał – urządzenie nieco niewygodne do pasienia owiec, ale nieodzowne jeśli jego właściciel zechce groźnie postukać na niegrzeczne owce.

Na co dzień nawet nieźle to wygląda – wy sobie, my sobie, „każdy sobie rzepkę skrobie”. Wy sobie przemawiacie zawsze z niezmienną powagą i zatroskaniem, ale przede wszystkim z dogłębną znajomością rzeczy. Nie zaryzykuję pomyłki jeżeli stwierdzę, że znacie się na wszystkim. Jeden biskup, (przepraszam, wielu biskupów), zna się na katastrofach lotniczych i aż dziw, że nie jest zatrudniony na pół etatu w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Znaczy się, takie duchowe spojrzenie na trajektorię lotu, w końcu samoloty, jak mówimy, lecą po niebie. Inni znają się na psychologii rozwojowej dzieci i młodzieży, ktoś z ekscelencji zrobił habilitację z politologii i zawsze wie jakiej partii sukcesy są także sukcesami Kościoła. Jest także liczne grono wybitnych znawców Unii Europejskiej, w odróżnieniu od nas dawno już odkryli, że tak naprawdę to nasi okupanci („Wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”), którym musimy płacić „kontrybucję”. Ale jest na to sposób – pewien gorliwy komentator, równie gorliwej rozgłośni, zauważył przy jakiejś okazji, że obóz w Oświęcimiu jest chwilowo nieczynny, nieczynny ale jest! Są też znakomici menadżerowie, którzy nie pomni, że nawet „w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu”, ten owies z sukcesem przerabiają na ryż. Najmniej jest specjalistów od…Ewangelii – …”jest kilku”. Przypomina mi się stary dowcip. Do tramwaju wchodzi staruszka, wszystkie miejsca siedzące są zajęte przez młodych ludzi, nikt nie ustępuje miejsca i staruszka smutno stwierdza – Widzę, że dżentelmenów tu nie ma. Na to jeden z siedzących – Droga pani, dżentelmenów od cholery, tylko miejsc wolnych nie ma”. Kiedyś mówiło się, „że szewc bez butów chodzi”.

No to ja zwyczajny chrześcijanin, zwyczajny uczestnik Kościoła Katolickiego w Polsce mam taką sobie zwykłą prośbę – drodzy biskupi, drodzy przełożeni i starsi w Kościele, załóżcie te buty! Naśladujcie tych, których Jezus rozsyłał, On wyraźnie mówił, że potrzeba robotników, jeszcze raz – robotników. Nic nie mówił o eminencjach, ekscelencjach, przewielebnych, czcigodnych i dostojnych, mówił o robotnikach! Gdzieś was przyjmą, gdzieś was wypędzą, zapewne powiedzą też uprzejmie, że posłuchają was innym razem. Uzdrawiajcie, pocieszajcie, dawajcie pić ze źródła, tam gdzie potrzeba płaczcie i radujcie się z innymi. Może warto abyście odkurzyli słowa Jezusa mówiące o tym, że Ojciec zsyła deszcz i słońce na wszystkich i nie spieszcie się z wyrywaniem kąkolu, bo to nie wasze kompetencje. Wy macie szukać zagubionych owiec, brać je na swoje ramiona i nieść do owczarni, a nie krzyczeć na nie i zapędzać kijem do zagrody. Gwarantuję wam, że pracy starczy wam do końca świata i jeden dzień dłużej.

Wiem, wiem, kiedyś było inaczej, i pierwsze miejsca za stołem, przywileje i poddaństwo, fajnie było, ale to się nie wróci! Trzeba po życie sięgać nowe, jak mówi poeta, a nie wspominać jakie to kiedyś były grzeczne owieczki. Może i te owieczki trochę dziwne, może i nieco przemądrzałe, ale innych nie macie. Był wprawdzie król bez ziemi, ale o pasterzu bez owiec – ot, i ja nie słyszał. Może warto też, jak radził kochany Franciszek, od czasu do czasu przejść się po cmentarzu, to zresztą każdemu z nas dobrze zrobi. Jestem przekonany, że w „wypasionej” trumnie leży się tak samo, jak w tej zbitej z sosnowych desek i z zagłówkiem z trocin.

Już miałem tak smutno kończyć, ale spojrzałem na zdjęcie mojej kochanej córki i przypomniało mi się dawne wydarzenie. Siedziałem sobie nieco rozleniwiony po całym dniu pracy i głośno myśląc stwierdziłem, że podłoga w kuchni jest brudna. Na to moja czteroletnia córka :” To bierz do cholery szczotkę i zamiataj”. Wszelkie aluzje są oczywiście przypadkowe i nieuprawnione.