Plakat z takim napisem zawierającym zachętę wstępowania do seminarium, pamiętam jeszcze z czasów młodzieńczych. Uśmiechnięty chłopak z plakatu namawiał młodych mężczyzn, by zostali klerykami.
Kiedy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozmawiałem z moim tatą o sprawach Kościoła, mówiliśmy też o znanych nam niepokojących występkach różnych księży. Kiedy jednak już sobie ponarzekaliśmy nasza końcowa ocena była podobna. – No tak, nie powinni tak postępować, tak się zachowywać, ale z drugiej strony nie mają rodziny, są samotni, poświęcili się by być księdzem, no dobra, trzeba na te ich grzechy patrzeć „przez palce”. W tym ujęciu kapłaństwo było niemal martyrologią i najlepiej wyrażało to smutne „poświęcił się”, raczej trzeba księdzu współczuć niż go krytykować. Nie trzeba dodawać, że sami księża też tak uważali, no bo skoro się poświęcili, to z założenia są lepsi od tych, którzy sobie tak błogo i wygodnie żyją w swoich rodzinach. Za to wszystko właściwie należy im się nagroda i tę nagrodę dość skwapliwie egzekwowali od wiernych. Znacznie później, niejako zbiorczo, nazwano to klerykalizmem, który niczym ciężka choroba toczy duchowieństwo wszystkich szczebli.
A przecież takie rozumowanie jest kompletnym nieporozumieniem, jest odczytaniem swojego powołania na opak. Jeżeli człowiek realizuje swoje powołanie jest szczęśliwy. Ktoś kto szczerze odczuwa swoje powołanie do bycia duchownym, byłby nieszczęśliwy, gdyby musiał je porzucić. To samo dotyczy powołania małżeńskiego. I kapłaństwo i małżeństwo jest sakramentem, jedno i drugie jest wyborem drogi, która ma prowadzić do zbawienia, a tu na ziemi dać spełnienie i radość. To że na jednej i drugiej drodze nierzadko piętrzą się trudy i cierpienia, jest czymś oczywistym i nieuniknionym i tylko ktoś bardzo niedojrzały może sądzić, że ta droga jego życia będzie usłana kwiatami.
Pierwszy wniosek, który należy wobec tego przyjąć jest taki, że i my ludzie świeccy i księża jesteśmy ulepieni dokładnie z tej samej gliny, z tego samego prochu ziemi. Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni i nikt nikomu nie robi łaski, każdy niezależnie kim jest, musi być otwarty na życzliwą krytykę, życzliwe zrozumienie i pomoc. W przeciwnym razie, niczym przed wiekami, będziemy w różnych stanach pomiędzy którymi będzie dystans i podległość. W prawdziwej rodzinie jest troska o współmałżonka, o dzieci. To właśnie ta troska, ta miłość powoduje nieustanne zaangażowanie w dobro męża/żony, w dobro potomstwa. To się przekłada na codzienny trud, a bywa że i cierpienie, ale nieporozumieniem byłoby oczekiwanie jakieś wymiernej gratyfikacji, uznania, że rodzicom chce się wychowywać dzieci. To jest konsekwencja podjętej kiedyś decyzji.
Czyż inaczej jest z powołaniem kapłańskim, z byciem biskupem? Nieraz mam serdeczną ochotę zapytać starszych w Kościele – chłopie w czym ty jesteś lepszy od innych, w czym mądrzejszy? Powiedzcie wreszcie co dla was konkretnie znaczą słowa Jezusa, że jak ktoś chce być pierwszy, to niech stanie się ostatnim? Kompletnie inna logika Ewangelii niż ta, którą preferuje świat. Powiedzcie co dla was znaczy fakt obmycia nóg przez Jezusa swoim uczniom, jaka jest tego wydarzenia istota, bo przecież nie chodzi tu, o nieraz ocierające się o śmieszność, umywanie nóg w Wielki Czwartek. Kiedy kochany Franciszek napełnił ten piękny gest treścią dobroci i miłości, to oczywiście wiele osób go skrytykowało. Czyżbyście zapomnieli kto w czasach Jezusa obmywał innym nogi? Można tych pytań zadać bardzo dużo i oczekiwać bardzo jasnej odpowiedzi, wszyscy czekamy na te odpowiedzi i coraz trudniej jest nam się ich doczekać.
Wy księża i biskupi zadajecie te i inne pytania nam i dobrze, że to robicie, ale zechciejcie wreszcie zauważyć, że wskazując nas palcem, trzema wskazujecie na siebie. Trzymając się tej mądrości chińskiego myśliciela, zadajcie sobie te pytania i to trzykrotnie. Jeżeli tak nie uczynicie, to nie miejcie pretensji, że wasze mowy kierowane do ludzi są odbierane jako religijne ble, ble, ble.