Diabolos znaczy rozdzielać

 

 O tym, że diabeł rozdziela, wiedziałem już w szkole podstawowej, ale ani wtedy, ani potem, jakoś tego specjalnie nie przeżywałem. Wchodziłem w swoją dorosłość w czasie pełnego rozkwitu PRL- u. Był wtedy oczywisty podział na „my” i „oni”. „Oni” to była partyjna, komunistyczna „wierchuszka” z dodatkiem ludowej milicji. Ten podział był tak oczywisty, że nikt się specjalnie nad nim nie zastanawiał, wydawał się naturalny i nieśmiertelny. Na szeregowych członków partii, którzy byli w naszych rodzinach i wśród naszych znajomych – machało się ręką, wiadomo że byli w partii:” Dla chleba, panie, dla chleba”. Oni się tym specjalnie nie chwalili, a po pijaku mówili, tak jak inni na trzeźwo, gdzie mają komunizm i partię. Po cichu chrzcili dzieci i posyłali je do I Komunii św. W niedzielę, bywało, że jechali do kościoła na peryferiach miasta na tzw. Mszę św. partyjną. Po 1989 roku zaczęliśmy dzielić się na solidaruchów i byłych komuchów, ale ten podział powoli rozwiązywała nieubłagana biologia. Pewnie, były naturalne podziały oczywiste w warunkach demokracji, ale nikt z tego powodu nie załamywał rąk.

I tak dotrwaliśmy we względnym spokoju do roku katastrofy smoleńskiej. I nagle bez racjonalnej przyczyny Polska pękła na pół, diabeł – oddział nadwiślański, zaczął działać, zaczął nadrabiać stracony czas. Bardzo to smutne, że mój Kościół, nasz Kościół wszedł w tę logikę podziału, jak „w masło”. Jego medialni harcownicy, przy milczącej zgodzie reszty, obrócili w pył zdawało się niewzruszoną jedność Kościoła. Część katolickich mediów zapominając co znaczy słowo „katolicki”, dostało wiatr w żagle. Zamiast mówić o Bogu, który kocha wszystkich, a szczególnie tych pogubionych, zamiast otwierać się na wszystkich ludzi dobrej woli, zaczęło sączyć niechęć do tych, którzy w tę narracje podziału nie chcieli wchodzić.

Szybko znaleźli się dziennikarze i politycy, którym puściły wszelkie moralne hamulce. Publiczne wyzwiska, oszczerstwa, najbardziej podłe pomówienia, stały się codziennością. Udomowiliśmy, jak powiedział O. L. Wiśniewski, nienawiść w naszych sercach. Jest w tym wszystkim coś przeraźliwie nieracjonalnego, coś sprzecznego z naturą człowieka. Bodaj najbardziej wymownym symbolem tej bezinteresownej nienawiści stała się osoba i fundacja J. Owsiaka. Proszę pokazać mi choć jeden cywilizowany kraj, gdzie człowiek zbierający pieniądze na ratowanie chorych dzieci, jest tak opluwany i znienawidzony przez ludzi, którym nie uczynił nic złego? Niestety i tym razem pospołu i duchowni i świeccy, radośnie składają się na tę cegiełkę nienawiści. Można mnie wyzwać, jak to czynią niektórzy komentatorzy, od najgorszych, mogę być dożywotnim głupcem, idiotą i czymkolwiek, ale nigdy tego nie zrozumiem. Ze słów, z arcyważnych słów Boga padających na Sądzie Ostatecznym dotyczących także tych, którym odmówiliśmy schronienia, zrobiliśmy kpinę, fałsz i obrzydliwość pomówień. Na kolejną kpinę zakrawa huczne świętowanie rocznicy Chrztu św., gdy jednocześnie policzkujemy Jezusa, który przychodzi do nas w człowieku straszliwie skrzywdzonym, w zakrwawionym dziecku i jedyne co chrześcijanin (w większości) ma mu do powiedzenia to „wynoś się”. To jest religia podziału, a nie miłosierdzia, ale już niedługo w nabożeństwach drogi krzyżowej będziemy współczuli Jezusowi, będziemy rzewnie śpiewali:” Ludu, mój ludu cóżem ci uczynił?” No właśnie:” cóżem ci uczynił?”

Wcześniej przed wigilią Bożego Narodzenia, wigilią pojednania, mieliśmy wysyp poradników, jak w czasie tej wigilii rozmawiać o niczym, by nie wybuchła agresja i nienawiść wśród najbliższych. Te poradniki na zawsze zostaną świadectwem tego, co osiągnął diabeł. Jakże aktualne są słowa Jezusa, aby nie płakać nad Nim, ale nad samym sobą.

Ratowałem kiedyś z opresji owcę, uwiązana  na pastwisku łańcuchem do kołka, tak się zapętliła, że była bliska uduszenia, a mimo to dalej szarpała się za każdym razem powiększając uścisk łańcucha na swojej szyi. Trudno mi nie odnieść wrażenia, że jesteśmy właśnie na takim etapie. Co będzie dalej? A któż to po za Bogiem wie, ale człowiek po to otrzymał od Stwórcy rozum, by go używał. Wpierw jednak każdy powinien zrobić rachunek sumienia, przyznać się do win i zaniedbań. Ludzka sprawiedliwość domaga się by je policzyć i ocenić. Reszta powinna być przebaczeniem i mocnym postanowieniem poprawy.

 

 

Smutno w moim Kościele!

 

 To bodaj najbardziej gorzki tekst, jaki napisałem o moim Kościele. Ale uczucia wyrażamy wtedy kiedy na czymś, czy na kimś, nam zależy. W przeciwnym wypadku jest obojętność. Mógłbym ten tekst zatytułować „List otwarty do starszych w moim Kościele”, ale nie o patos tu chodzi. Chcę Wam powiedzieć – straciłem do Was zaufanie, w pierwotnej wersji miało być:” tracę do Was zaufanie”, ale po ostatniej Waszej konferencji jest tak, jak jest. Wychodzę wszakże z założenia, że dopóki człowiek wie jak się nazywa i gdzie mieszka, zawsze jest nadzieja na to, że jego myślenie może się przemienić. Tej nadziei nie chcę i nie mam prawa Wam odbierać.

Daleki także jestem od potępiania Was czy nazywania grzesznikami. Nie napiszę także, że nie jesteście godni być Jego uczniami. Grzesznikami jesteśmy wszyscy i nikt z nas nie jest godny by być Jego uczniem. Nie mam prawa wątpić w Wasze powołanie, ale mam wiele przesłanek by uważać, że zapomnieliście o tym powołaniu, a nierzadko głęboko je zakopaliście w ziemi, nie bacząc co o tym mówił nasz Nauczyciel. Straciliście kontakt z rzeczywistością w której przyszło Wam żyć, straciliście kontakt z tymi dla których mieliście żyć, dla których przekroczyliście kiedyś progi seminarium. Ale może nie do końca to prawda. Tam gdzie ta rzeczywistość ofiarowuje Wam zaszczyty, władzę i inne profity, tam ją hołubicie budząc na przemian zgorszenie i drwiny. Bardzo Wam się podobają zaszczytne tytuły, kolorowe, cyrkowe fatałaszki i te „pierwsze miejsca za stołem”, cieszycie się gdy Wam usługują, zapominając co tym mówił Jezus. Jego przesłanie gdy rozsyłał uczniów było proste i zrozumiałe, tak samo wtedy jak i dziś. Co z tym przesłaniem zrobiliście?

Jezus nie stawiał wymagań niemożliwych do zrealizowania, nie namawiał do ascezy, przeciwnie stwierdzał, że „godzien robotnik zapłaty swojej”, tyle, że przez wieki coraz mniej było „roboty”, a coraz więcej zapłaty.

Kiedy dziesiątki ludzi w ucieczce przed wojną i nędzą tonęło w morzu, nie potrafiliście jasno i stanowczo powiedzieć rządowi do którego wcześniej się przymilaliście:” non possumus”. Mogliście twardo potrząsnąć rządzącymi, by zmienili zdanie, ale brakło Wam odwagi, bo może nie zaprosili by Was na poświęcenie jakiegoś z pompą otwieranego grajdołka, może śmiechu warta uczelnia nie dostałaby dotacji i wsparcia na „szemrane” interesy. Kiedy  w imię obłąkanej ideologii ludzi owładniętych nienawiścią, bezczeszczono narodową świętość jaką są groby ofiar katastrofy smoleńskiej, taktownie milczeliście. Nie stać Was było nawet na wyrażenie „niepokoju”.

Przypomnijcie sobie ile razy ględziliście o jakimś potworze gender, a ile razy apelowaliście do naszych serc, aby choć złotówką w każdą niedzielę podzielić się z tymi, którzy umierają z głodu.

Macie obsesję na punkcie seksu, oczywiście  na temat naszego seksu,  „nic nie jest tak ważne jak seks i to jak go uprawiamy”. Ale kiedy w straszliwy sposób łamano szóste przykazanie Dekalogu wśród podległego Wam duchowieństwa, podstawową Waszą reakcją było milczenie i obojętność. Wasza ostatnia konferencja dobitnie pokazała, że dalej nie wiecie, czy może raczej, nie chcecie wiedzieć, o co w tym bolesnym i tragicznym temacie, chodzi. Dziś ronicie łzy (bez przesady oczywiście), ale trzeba było dopiero słusznego, błogosławionego gniewu kochanego Franciszka, aby coś drgnęło. A przecież jest publiczną tajemnicą jak wielu duchownych ma nadzieje na „przeczekanie” Franciszka, jeden z nich nawet zainicjował modlitwę o Jego Franciszka rychłe odejście do domu Ojca. Tak to prawda, przeprowadzono z nim „ojcowską rozmowę”. Ciekawe jaką by przeprowadzono gdyby ta propozycja dotyczyła dziś św. Jana Pawła II? No ale ten był nasz, a Franciszek? Bardzo lubicie zabierać głos, ale jakoś nie słyszałem, żebyście nazwali podłością to, co o Franciszku mówią także nasi najpobożniejsi z pobożnych.

Wielu katolickich publicystów w dobrej wierze zachwala churching, ale tak naprawdę to jest Wasza klęska jako pasterzy, że trzeba jechać „przez pół miasta”, żeby znaleźć kościół w którym duszpasterzy „pożera” troska o wiernych.  Gdzie jest Wasza troska o to, co dzieje się w każdej parafii, także w tych gdzie proboszcz robi co chce i jak chce, gdzie bywa, że jest ważniejszy od samego Papieża?

Nie lubicie „kontrowersyjnych” księży, bo psują Wam swoim zaangażowaniem spokój Waszych sumień. Bardzo lubicie pouczać innych. Jesteście bezgrzeszni, czy może dumni ze swojej pokory?

Czy tak wygląda mój Kościół? Chciałbym w rozgoryczeniu powiedzieć „tak”, ale to byłoby niesprawiedliwe, więcej, krzywdzące. Wiem że są wśród Was ludzie wiary, choć nie rozumiem dlaczego milczą, gdy trzeba wołać na dachach. Wiem, że w tym moim i Waszym Kościele są duchowni dla których sensem życia jest służba Bogu i bliźnim, wierzę, że głęboko w sercu to poczucie służby w Was jest, dlatego proszę i namawiam – ocknijcie się, przemieńcie Wasze myślenie, czas na to wielki.

Jak rozumieć słowo „Kościół”

 

 Przeczytałem,  i zachęcam innych do tego samego, czyli do przeczytania wywiadu M. Lewandowskiego z ks. G. Strzelczykiem na „Deonie”. Ks. Grzegorz,  mówiąc najprościej, to  jest „ktoś” w Kościele w Polsce, dziś trudno sobie wyobrazić dialog religijny bez jego głosu. Tyle laurka, ale szczera. Ale teraz trochę refleksji.

Wraca w wypowiedziach ks. Grzegorza stary problem: mówimy Kościół, a myślimy hierarchia (by nieco sparafrazować słynny wiersz Majakowskiego). Słusznie można się na to oburzać, nawet zdolny nastolatek wie, że Kościół to my wszyscy ochrzczeni w Kościele Katolickim i ci w sutannach, i ci w garniturach i sukienkach. Oczywista oczywistość, tym bardziej, że jak zauważa ks. Grzegorz, ci drudzy stanowią miażdżącą większość w tym Kościele. Bardzo to piękne i teologicznie właściwe, tylko czy oczywiste? I tu chyba trochę się różnimy.

Jest w językoznawstwie zasada, zapewne nie ortodoksyjna, że jeśli zdecydowana większość społeczeństwa na danym obszarze językowym posługuje się przez długi czas formą z punktu widzenia gramatyki niewłaściwą, to w końcu uznaje się ją wbrew prawidłom językowym, za właściwą, najpóźniej dokonuje się to w ortografii. Rozumienie przez Lud Boży Kościoła jako hierarchii wraz z pozostałymi duchownymi, jest powszechne i samo tłumaczenie, że teologicznie jest to nieprawdziwe, niczego tu nie zmieni. A nie zmieni, bo przez całe wieki duchowni włożyli niesłychanie dużo wysiłku, a wielu nadal w praktyce to czyni,  aby Lud Boży utwierdzić w przekonaniu, że Kościół to my duchowni, w najlepszym wypadku, przede wszystkim my duchowni. Owszem dawano nam świeckim do zrozumienia, że my tak trochę od święta tym Kościołem też jesteśmy i choć mniej ważni, to na coś możemy się przydać. Trzeba uczciwie przyznać, że nawet w czasach przed soborowych formuła kierowana do świeckich:” przynieś, wynieś, pozamiataj”, cieszyła się uznaniem nawet najbardziej konserwatywnie nastawionych duchownych. Ubolewanie nad takim rozeznaniem Ludu Bożego i jego konsekwencjami to, przepraszam za niemiłe powiedzenie, „krokodyle łzy”, nie muszę dodawać, że tych słów w najmniejszym stopniu nie adresuje do ks. Grzegorza i niewielu jemu podobnym.

Nie wiem czy do końca jest słuszne twierdzenie, że ten co zepsuł, powinien też naprawić, ale na pewno powinien dać czytelny sygnał, że chce naprawić. Teologiczne wywody na temat tego czym jest i czym powinien być Kościół, przeczytają nieliczni, reszta będzie uważnie obserwowała swój Kościół parafialny i Kościół w Polsce. Są już na szczęście przykłady, że tam gdzie Lud Boży w praktyce odczuł, że Kościół to my wszyscy, że wszyscy, od kościelnego począwszy na biskupie skończywszy, tworzymy wspólnotę, tam dzieją się cuda.

O niezrozumiałym, czasem wręcz wykluczającym języku Kościoła, mówiło wielu, ja również. Jednak to nie tylko język dokumentów kościelnych, ale także pozbawiony nieraz elementarnej empatii, język kazań i język stosowany w kancelarii parafialnej. Słowa ks. Tischnera na temat tej ostatniej są powszechnie znane i nie ma co ich przytaczać. Jeszcze gorzej gdy Lud Boży nie rozumie po co Kościół wypowiada się w sprawach, które do niego nie należą, ale to temat na oddzielne rozważania.

M. Lewandowski jako jeden z przykładów wzajemnego niezrozumienia się przytacza sprawę antykoncepcji i Encykliki jej poświęconej. To dobry przykład i niekoniecznie dobra według mnie odpowiedź ks. Grzegorza. Można oczywiście tak jak ks. Grzegorz załatwić sprawę jednym zdaniem, czyli uzasadnić słuszność Encykliki powołując się na sukcesję apostolską, czyli „Rzym powiedział, sprawa zakończona”. Rzecz w tym, że nie zakończona, a każdym bądź razie nie tak jak by sobie autorzy owej Encykliki życzyli. I tu dochodzimy do zagadnienia, które ledwie sygnalizuję, także ze względu na to, że wiem gdzie jest moje miejsce w szeregu.

Mam osobiste głębokie przekonanie, przypuszczam, że nie tylko jest ono moje, iż Kościół czyli my wszyscy, ale ze szczególnym uwzględnieniem Kościoła hierarchicznego, powinien dbać o fundamenty naszej wiary. Oczywiście rolą starszych w Kościele jest ustalenie  co do tych fundamentów wiary należy. Dziś, zresztą kiedyś też, te fundamenty niesłychanie się rozszerza, także o rzeczy wymyślone przez człowieka. Nie twierdzę, że przy ich ustanawianiu nie było asystencji Ducha Św., ale może ona dotyczyła konkretnego miejsca i czasu. Być może dziś należałoby tę asystencję  zobaczyć inaczej? Mówimy, że wiara jest drogą, że różne drogi prowadzą do Niego, może należałoby się uważnie przyjrzeć tym innym drogom? Czyż nie takie jest też przesłanie duszpasterskie kochanego Franciszka. O tym jak radykalnie idzie ono przeciwko naszym uświęconym przyzwyczajeniom i poglądom, świadczy gwałtowny acz najczęściej głupkowaty sprzeciw wobec tego co mówi i czyni.

Od czasu tejże Encykliki „Humanae Vitae” upłynęło wiele czasu, odkryto nie znane wcześniej aspekty psychologii człowieka, także psychologii dążeń ludzkich i oczywiście psychologii małżeństwa i rodziny. To nie są błahe sprawy. Dowiedzieliśmy się o sprawach wcześniej nie znanych, albo zapoznanych, odkryliśmy wartości, które zawsze były, ale nie były dostrzegane. Przecież Franciszek nie wymyślił ewangelicznego miłosierdzia, ono zawsze było w Dobrej Nowinie! On je wydobył na światło dzienne, ukazał jego religijną i egzystencjalną wartość. Uczynił je wspaniałym,  dziełem duszpasterskim i apostolskim.

Niczego nie rozstrzygam, bo byłoby to śmiesznością. Może jednak warto pogłębić refleksję nad słowami Jezusa o nie wlewaniu młodego wina do starych bukłaków? Może trzeba ponownie zastanowić się nad Jego zarzutami kierowanymi do faryzeuszy, pobożnych przecież ludzi, o nakładaniu na innych niepotrzebnych ciężarów? Może trzeba zobaczyć lepiej niż dotychczas, że słowa Jezusa to słowa żywe?

Wiele tych „może”, a mogłoby być ich jeszcze więcej, może od tego „może” też wiele zależy?

#tomniezmienilo Przypadek, przypadek. Przypadek?

Przypadek, przypadek. Przypadek?

 

         Zdarza się, że ktoś dostąpi iluminacji, takiej „jak grom z jasnego dnia”. Niektórzy dzielą się tym doznaniem z innymi oznajmiając przy tym, że ich życie od tego momentu uległo radykalnej, pozytywnej zmianie. Chciałoby się powiedzieć o nich – szczęściarze, gdyby nie to, że takie wydarzenia bardzo często związane są z bardzo traumatycznymi przeżyciami. Większość jednak z nas, także ja, ku doskonalszemu życiu w wymiarze duchowym, idzie krok po kroku. Bywa tak, że zatrzymujemy się, a nieraz i cofamy się do tyłu. Żeby to stanie nie przerodziło się w marazm, a cofanie nie stało się nawykiem, to zdarzają mi się od czasu do czasu jakieś wydarzenia, może i te tytułowe przypadki. Niby przypadki, ale zawsze we właściwym momencie, niemal jak te reklamowane leki, które „inteligentnie” trafiają w bolące miejsca. Te, które chcę przedstawić są bardzo rozciągnięte w czasie, w zasadzie powinienem je dawno zapomnieć, a jakoś nie mogę (czasem dodaję „jak na złość”).

Byłem jeszcze młody, czas podany w przewodniku na wejście na szczyt góry bez problemu skracałem, dopadły mnie jednak „korzonki”. Poszedłem do lekarza, dostałem skierowanie na rehabilitację i po tygodniu zameldowałem się przed gabinetem fizykoterapeuty. Kolejka taka sobie, ale za to wiek oczekujących? Siedemdziesiąt plus. Niektórzy popatrzyli na mnie prawie z wyrzutem. Usiadłem i próbowałem czytać, ale po paru minutach zrezygnowałem. Zewsząd dobiegały monotematyczne rozmowy – jakie choroby, jakie lekarstwa i jaki lekarz. Od samego słuchania można było zachorować. I nagle z tej kakofonii dźwięków zaczęło do mnie docierać opowiadanie starszej pani:” Pobraliśmy się zaraz po wojnie, bardzo chcieliśmy mieć dzieci. Kiedy okazało się, że jestem w ciąży bliźniaczej, radości nie było końca. Większość porodów odbywała się wówczas w domu w towarzystwie położnej, ale w tym wypadku miał być lekarz. Umówiliśmy się z mężem, że jeśli będą chłopcy to damy im imiona Piotr i Paweł. Poród przeszedł bez komplikacji, ale nie trzeba było być lekarzem żeby zobaczyć, że z Piotrusiem jest źle. Leżał cichutko, blado – siny i z trudem łapał powietrze. Lekarz długo go badał, a potem poszedł do kuchni do męża. – Proszę pana – powiedział, ochrzcijcie to dziecko, ono będzie żyło dzień, może dwa, tu nic nie można zrobić. Niech pan idzie do żony i jakoś ją przygotuje. Kiedy lekarz wyszedł, mąż przyszedł do mnie, po jego twarzy widziałam, że jest źle, bardzo źle. Powiedział mi wszystko co przekazał mu lekarz. Nie wiem jak to się stało, ale ja mu spokojnie odpowiedziałam – to dziecko, nasz Piotruś będzie żyło, rozumiesz będzie żyło – niemal wykrzyknęłam. Mąż pokiwał smutno głową, kazałam mu iść spać, o świcie szedł do ciężkiej pracy. Kiedy w kuchni zgasło światło, zdjęłam ze ściany obraz Matki Bożej, postawiłam na stoliku i powiedziałam – Ty wiesz, co to jest być matką, ja też jestem matką i dotąd będę Cię prosić, aż wybłagasz u Twego Syna dar życia dla mojego dziecka, matce się nie odmawia. Nie pamiętam ile razy obróciłam różaniec w dłoniach. Nad ranem musiałam na chwilę przysnąć ze zmęczenia, obudził mnie głośny płacz dzieci. Chłopaki darły się jeden przez drugiego, nakarmiłam ich, ale nic nie śmiałam myśleć. W południe miała przyjść położna, starsza, doświadczona kobieta, która odebrała setki porodów w najdziwniejszych nieraz okupacyjnych sytuacjach.  Przyszła o czasie, podeszła do Piotrusia, wzięła go na ręce, podeszła do okna i dokładnie  obejrzała. Potem pocałowała w różową stópkę i głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła:” Bogu dzięki, tym razem nasz doktor się pomylił”. Siedziałem bez ruchu, ze łzami wzruszenia w oczach, byłem świadkiem wiary przenoszącej góry, a więc to jest możliwe, to nie tylko ewangeliczna „teoria”.

Był stan wojenny, szedłem ulicą naładowany wściekłością i nienawiścią do tych, którzy zgotowali nam ten los. Traf chciał natknąłem się na znajomego księdza i zaraz po przywitaniu, obrazowo mu przedstawiłem co bym tym draniom zrobił. Znając go liczyłem, że jakimś smakowitym kąskiem zasili moją złość. On tymczasem wysłuchał mojego monologu i powiedział:” Panie Rafale, tak nie można, to są nasi bliźni, Jezus mówił, żeby nieprzyjaciół kochać”. Nic nie powiedziałem, ale pomyślałem:” Tośmy sobie k…. pogadali”. Ksiądz niedługo potem odszedł do domu Ojca w opinii świętości, a ja zostałem na zawsze z jego słowami:” Panie Rafale, tak nie można…”. Lata minęły a ja z dokładnością co do metra pamiętam miejsce, gdzie, górnolotnie mówiąc, zrealizował swoje powołanie w stosunku do mojej osoby.

Całkiem już niedawno wysłuchałem dominikańskiego kazania właśnie po odczytaniu fragmentu Ewangelii o miłowaniu nieprzyjaciół. Kiedy po Mszy św. opuszczałem kaplicę, jedyny komentarz jaki „tłukł” mi się w głowie był bardzo krótki: cholera! Cholera, choćbym nie wiem jak chciał, a z pewnością będę chciał, to tej Ewangelii i tego kazania nie da się zapomnieć!

Wiem, przynudzam, ale jeszcze jedna krótka historia, która została we mnie. Spotykam w autobusie koleżankę, zaczynamy wspominać liczne obozy, rajdy i wycieczki na których razem byliśmy. Miło sobie gaworzymy, ale ona w pewnym momencie mówi:” Pamiętasz siedzieliśmy przy ognisku w Bieszczadach, wywiązała się obozowa dyskusja i ty wtedy powiedziałeś  – tu przytacza moje słowa, pamiętasz? Jasne, że nie pamiętam – a wiesz – ona dalej mówi, zawsze jak mi jest bardzo trudno to sobie je powtarzam i daje mi to ulgę.

No miło usłyszeć, ale potem przyszła refleksja. A gdybym wtedy powiedział coś głupiego, złośliwego, coś przeciwko komuś i też byłoby zapamiętane? Uważaj Rafał, nie gadaj byle czego, nie gadaj źle, ty zapomnisz, ale innemu możesz otworzyć ranę. Możesz go przybliżyć do Boga, ale i oddalić. Czujność, czuwanie, do którego tak zachęca nas Jezus, niekoniecznie musi oznaczać bezsenność, raczej takie życie, takie zachowanie i takie słowa, które ukażą drogę do Niego.

Przypadek, przypadek. Przypadek?

 

         Zdarza się, że ktoś dostąpi iluminacji, takiej „jak grom z jasnego dnia”. Niektórzy dzielą się tym doznaniem z innymi oznajmiając przy tym, że ich życie od tego momentu uległo radykalnej, pozytywnej zmianie. Chciałoby się powiedzieć o nich – szczęściarze, gdyby nie to, że takie wydarzenia bardzo często związane są z bardzo traumatycznymi przeżyciami. Większość jednak z nas, także ja, ku doskonalszemu życiu w wymiarze duchowym, idzie krok po kroku. Bywa tak, że zatrzymujemy się, a nieraz i cofamy  do tyłu. Żeby to stanie nie przerodziło się w marazm, a cofanie nie stało się nawykiem, to zdarzają mi się od czasu do czasu jakieś wydarzenia, może i te tytułowe przypadki. Niby przypadki, ale zawsze we właściwym momencie, niemal jak te reklamowane leki, które „inteligentnie” trafiają w bolące miejsca. Te, które chcę przedstawić są bardzo rozciągnięte w czasie, w zasadzie powinienem je dawno zapomnieć, a jakoś nie mogę (czasem dodaję „jak na złość”).

Byłem jeszcze młody, czas podany w przewodniku na wejście na szczyt góry bez problemu skracałem, dopadły mnie jednak „korzonki”. Poszedłem do lekarza, dostałem skierowanie na rehabilitację i po tygodniu zameldowałem się przed gabinetem fizykoterapeuty. Kolejka taka sobie, ale za to wiek oczekujących? Siedemdziesiąt plus. Niektórzy popatrzyli na mnie prawie z wyrzutem. Usiadłem i próbowałem czytać, ale po paru minutach zrezygnowałem. Zewsząd dobiegały monotematyczne rozmowy – jakie choroby, jakie lekarstwa i jaki lekarz. Od samego słuchania można było zachorować. I nagle z tej kakofonii dźwięków zaczęło do mnie docierać opowiadanie starszej pani:” Pobraliśmy się zaraz po wojnie, bardzo chcieliśmy mieć dzieci. Kiedy okazało się, że jestem w ciąży bliźniaczej, radości nie było końca. Większość porodów odbywała się wówczas w domu w towarzystwie położnej, ale w tym wypadku miał być lekarz. Umówiliśmy się z mężem, że jeśli będą chłopcy to damy im imiona Piotr i Paweł. Poród przeszedł bez komplikacji, ale nie trzeba było być lekarzem żeby zobaczyć, że z Piotrusiem jest źle. Leżał cichutko, blado – siny i z trudem łapał powietrze. Lekarz długo go badał, a potem poszedł do kuchni, do męża. – Proszę pana – powiedział, ochrzcijcie to dziecko, ono będzie żyło dzień, może dwa, tu nic nie można zrobić. Niech pan idzie do żony i jakoś ją przygotuje. Kiedy lekarz wyszedł, mąż przyszedł do mnie, po jego twarzy widziałam, że jest źle, bardzo źle. Powiedział mi wszystko co przekazał mu lekarz. Nie wiem jak to się stało, ale ja mu spokojnie odpowiedziałam – to dziecko, nasz Piotruś będzie żyło, rozumiesz będzie żyło – niemal wykrzyknęłam. Mąż pokiwał smutno głową, kazałam mu iść spać, o świcie szedł do ciężkiej pracy. Kiedy w kuchni zgasło światło, zdjęłam ze ściany obraz Matki Bożej, postawiłam na stoliku i powiedziałam – Ty wiesz, co to jest być matką, ja też jestem matką i dotąd będę Cię prosić, aż wybłagasz u Twego Syna dar życia dla mojego dziecka, matce się nie odmawia. Nie pamiętam ile razy obróciłam różaniec w dłoniach. Nad ranem musiałam na chwilę przysnąć ze zmęczenia, obudził mnie głośny płacz dzieci. Chłopaki darły się jeden przez drugiego, nakarmiłam ich, ale nic nie śmiałam myśleć. W południe miała przyjść położna, starsza, doświadczona kobieta, która odebrała setki porodów w najdziwniejszych nieraz okupacyjnych sytuacjach.  Przyszła o czasie, podeszła do Piotrusia, wzięła go na ręce, podeszła do okna i dokładnie  obejrzała. Potem pocałowała w różową stópkę i głosem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła:” Bogu dzięki, tym razem nasz doktor się pomylił”. Siedziałem bez ruchu, ze łzami wzruszenia w oczach, byłem świadkiem wiary przenoszącej góry, a więc to jest możliwe, to nie tylko ewangeliczna „teoria”.

Był stan wojenny, szedłem ulicą naładowany wściekłością i nienawiścią do tych, którzy zgotowali nam ten los. Traf chciał natknąłem się na znajomego księdza i zaraz po przywitaniu, obrazowo mu przedstawiłem co bym tym draniom zrobił. Znając go liczyłem, że jakimś smakowitym kąskiem zasili moją złość. On tymczasem wysłuchał mojego monologu i powiedział:” Panie Rafale, tak nie można, to są nasi bliźni, Jezus mówił, żeby nieprzyjaciół kochać”. Nic nie powiedziałem, ale pomyślałem:” Tośmy sobie k…. pogadali”. Ksiądz niedługo potem odszedł do domu Ojca w opinii świętości, a ja zostałem na zawsze z jego słowami:” Panie Rafale, tak nie można…”. Lata minęły, a ja z dokładnością co do metra pamiętam miejsce, gdzie, górnolotnie mówiąc, zrealizował swoje powołanie w stosunku do mojej osoby.

Całkiem już niedawno wysłuchałem dominikańskiego kazania właśnie po odczytaniu fragmentu Ewangelii o miłowaniu nieprzyjaciół. Kiedy po Mszy św. opuszczałem kaplicę, jedyny komentarz jaki „tłukł” mi się po głowie był bardzo krótki: cholera! Cholera, choćbym nie wiem jak chciał, a z pewnością będę chciał, to tej Ewangelii i tego kazania nie da się zapomnieć!

Wiem, przynudzam, ale jeszcze jedna krótka historia, która została we mnie. Spotykam w autobusie koleżankę, zaczynamy wspominać liczne obozy, rajdy i wycieczki na których razem byliśmy. Miło sobie gaworzymy, ale ona w pewnym momencie mówi:” Pamiętasz siedzieliśmy przy ognisku w Bieszczadach, wywiązała się obozowa dyskusja i ty wtedy powiedziałeś  – tu przytacza moje słowa, pamiętasz? Jasne, że nie pamiętam – a wiesz – ona dalej mówi, zawsze jak mi jest bardzo trudno to sobie je powtarzam i daje mi to ulgę.

No miło usłyszeć, ale potem przyszła refleksja. A gdybym wtedy powiedział coś głupiego, złośliwego, coś przeciwko komuś i też byłoby zapamiętane? Uważaj Rafał, nie gadaj byle czego, nie gadaj źle, ty zapomnisz, ale innemu możesz otworzyć ranę. Możesz go przybliżyć do Boga, ale i oddalić. Czujność, czuwanie, do którego tak zachęca nas Jezus, niekoniecznie musi oznaczać bezsenność, raczej takie życie, takie zachowanie i takie słowa, które ukażą drogę do Niego.