Łajdactwo i głupota!

 

 Tym razem bardziej na bieżąco. Media doniosły, że Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że klauzula sumienia, nie może pozwolić pielęgniarkom na odmowę uczestniczenia w przeprowadzanej aborcji. ETPC uznał aborcję za „usługę medyczną”. Można powiedzieć, że świat nie po raz pierwszy wariuje, ale co na to internauci zamieszczający komentarze pod tym tekstem? To jest stek wyzwisk pod adresem tych, którzy są przeciwni takiej „pomocy medycznej”. Jedna z nielicznych wypowiedzi pozbawiona nienawiści:” Czy nam się to podoba czy nie, to jest kwestia (aborcji) dzieląca ludzi i warto się zastanowić czy naprawdę trzeba naginać czyjeś sumienie”. Wielu odmóżdżonych komentatorów nie zdaje sobie sprawy, że owszem można złamać ludzkie sumienie, tylko ono raz złamane w sprawie, którą oni uważają za słuszną, może okazać się bardzo kruche także w innych. Żadne to odkrycie, że najtrudniej jest pierwszy raz odstąpić od swoich zasad, wartości i przekonań, każdy następny raz będzie łatwiejszy. Najtrudniej pierwszy raz zabić, okraść, wyrządzić bliźniemu podłość, potem już z górki. To prawda, że nie jest to nieunikniona konieczność, ale obserwowana rzeczywistość, aż nadto daje wiele przykładów, że ten pierwszy raz jest wkroczeniem na bardzo złą drogę.

Druga wiadomość to uchwała Nowozelandzkiego parlamentu pozwalająca na przerywanie ciąży do dwudziestego tygodnia życia poczętego dziecka. To nie jest już „zlepek komórek”, to jest żywy człowiek, w przypadku młodszego dziecka taką decyzję, choć niczym nie usprawiedliwioną i tak samo straszną, można było tłumaczyć twardością serc ludzkich, tu nawet to twarde serce, to serce z kamienia, powinno zapłakać. Nie dość przypominania, że noblistka, święta Matka Teresa z Kalkuty, wymieniała aborcję, jako źródło wojen i okrucieństwa. Człowiek, który porywa się na życie własnego dziecka, jest potencjalnie zdolny do rzeczy strasznych. To nie jest potępienie tych ludzi, to jest konsekwencja, która może się okazać realna.

Mamy epidemię koronawirusa. Od tego jak  ją przeżyjemy zależy nie tylko nasze zdrowie fizyczne, ale także duchowe. Pewien pan, któremu też nie starcza do pierwszego, apeluje o pomoc dla swoich mediów. Co tam pomaganie najbardziej potrzebującym w tych trudnych czasach, co tam apelowanie o ludzką solidarność, co tam dzielenie się z innymi. Ważna jest kasa, ważny jest „katolicki” głos w naszych domach. Obrzydliwość!

Kolejnym przykładem „katolickiego” podejścia niektórych duchownych i tzw. katolickich publicystów jest publiczne wyrażanie poglądu, że epidemia jest karą, a może zemstą Boga za grzechy, wiadomo jakie. Ile trzeba mieć w sobie łajdactwa i głupoty, aby przypisywać miłosiernemu Bogu swoje niskie instynkty. Medycznego Nobla powinien otrzymać biskup, który odkrył, że Pan Bóg nie przenosi zarazków i w związku z tym wirusy nie rozprzestrzeniają się przez wodę święconą, ani tym bardziej przez Hostię podawaną do ust. Normalnie można by powiedzieć, że nie wiadomo czy płakać, czy się śmiać, ale nikomu akurat do śmiechu nie jest. Osoba, która dwa lata temu radziła młodym lekarzom, aby sobie wyjeżdżali z kraju, dziś powinna stać przed sejmem w maseczce ochronnej, aby nikt nie zaraził się od niej głupotą i podłością.

Epidemia jeszcze trwa, ale wielu ludzi wyraża nadzieję, że świat po niej będzie lepszy i mądrzejszy. Szczerze mówiąc bardzo w to wątpię, choć chętnie przyznam się do błędu jeśli będzie inaczej. Ten mój pesymizm wynika nie tylko z byłych wydarzeń, które miały nas zmienić jako społeczeństwo, a z których nic nie wynikło. Człowiek nie zmienia się dlatego, że grom z jasnego nieba uderzy w ziemię. To prawda, że historia, i ta wielka, i ta nasza osobista, zna przypadki nadzwyczajnej interwencji Boga, wszakże zwyczajną drogą dla każdego z nas jest osobiste nawrócenie. Ono nie dokonuje się w blasku błyskawic i huku grzmotów. Jeśli tak by było, to wszyscy byśmy chodzili z liliami w ręku i śpiewali „Hosanna na wysokościach”, nie mylić z „Alleluja i do przodu”.

Nawrócenie jest żmudną pracą, trudnym wysiłkiem i nie jest sugestią tylko dla ludzi religijnych. Nawrócenie, tak jak to widzą chrześcijanie, wymaga przewodnika, który roztropnie i z miłością poprowadzi nas do Boga i to przede wszystkim nie sprawiedliwych, ale tych którzy są pogubieni. Jezus, jak długo trzeba to przypominać nam wszystkim, a duchownym w szczególności, nie przyszedł w pierwszej kolejności do zdrowych, ale do tych, którzy mają się źle. Ile jeszcze czasu musi upłynąć (a czasu jest niewiele jak pięknie śpiewał M. Grechuta), aby to dotarło do naszych serc i głowy też?

Można, co z lubością czynią niektórzy świeccy i rzesza duchownych, okładać ludzi kamiennymi tablicami przykazań, czaszka wprawdzie się rozleci, ale serce dalej będzie z kamienia. Dekalog i Ewangelia, to nie kodeks Hammurabiego i Jezus wyraźnie o tym mówi.

Bogaty młodzieniec wzorowo przestrzegał prawa, zyskał pochwałę Jezusa, ale niewiele po za tym zrozumiał, i odszedł smutny.Jeżeli tego naszego osobistego nawrócenia, także nawrócenia wewnątrz naszego Kościoła nie będzie, to przestańmy opowiadać sobie budujące bajki, jak to się zmienimy na lepsze po odejściu epidemii z naszej Ojczyzny.

Smutne konsekwencje

                                          

 

Media doniosły, że policja musiała ochraniać kościół w którym „słowo Boże” głosił hierarcha znany ze swoich oryginalnych (to określenie nie jest komplementem) poglądów na zagrożenia jakie mają czyhać na wiarę i Kościół w Polsce i na świecie. Ludzie zgromadzili się przed kościołem aby protestować i wyrazić swoje oburzenie postawą hierarchy, którego słowa według bardzo wielu katolików uznawane są za niezgodne z duchem Ewangelii. Czy zdecydowałbym się na taką formę protestu? Chyba jednak nie, chociaż czuję to samo co oni. Może także dlatego, że doskonale pamiętam, jak to ludzie stawali naprzeciw milicji tzw. obywatelskiej, by bronić przed nią kościoła. Może ja „jestem za, a nawet przeciw”, ale ja tych ludzi rozumiem i popieram z jednego ważnego powodu. Gdy nie ma możliwości dialogu z taką czy inną władzą, która to możliwość jest świętym prawem każdego człowieka, każdego obywatela, zostaje „dialog” ulicy. Moim zdaniem lepszy taki dialog niż obojętność.

Państwo demokratyczne organizuje, lepiej czy gorzej, przestrzeń debaty i to z różnymi środowiskami, uważając to za wartość, którą trudno przecenić. Kościół w Polsce uważa, „od góry do dołu”, że taki dialog jest niepotrzebny. Dlaczego? Niestety wyczerpującej odpowiedzi nie znamy, bo to jest najpilniej strzeżona tajemnica naszego Kościoła. Wielu wybitnych ludzi wiary, także tych, którzy są duchownymi, od lat o ten dialog apeluje i prosi. Prosi bezskutecznie, bo nasi duchowni usytuowani na szczycie wieży z kości słoniowej, święcie przekonani o swej wszechstronnej mądrości, a jeszcze bardziej świętości, udzielają zainteresowanym jednej „odpowiedzi”. To odpowiedź bardzo treściwa, rzec można bardzo skondensowana, składająca się z trzech zaledwie wyrazów i jednego przecinka – nie, bo nie, a co ponadto jest złe. Moc tej odpowiedzi jest zaiste porażająca. Kryje się za nią przekonanie, że wroga można, a nawet trzeba, zwalczać, wyzywać i gromić, ale dialogowanie jest niepotrzebne, bo „sąd, sądem, ale racja musi być po naszej stronie”. Słowo wróg należy wziąć w cudzysłów, co nie zmienia faktu, że wrogów to ci u nas zawsze był dostatek. Dla niepoznaki wrogowie ci mówią, że są chrześcijanami i uczestnikami Kościoła katolickiego, ale to taki sprytny kamuflaż, tak naprawdę ich celem jest rozwalenie tegoż Kościoła. Z pewną taką przykrością, przyznaję, że dotyczy to także mnie. Przy takim założeniu milczenie biskupów, a szczególnie ich, wydaje się ze wszech miar uzasadnione. Nawet jeśli ten brak dialogu z wiernymi uznać za winę, to niewątpliwie jest to „wina błogosławiona”. Mała dygresja na temat przykrości. Kuria gdańska stwierdziła, że kobietę, którą straszliwie skrzywdził ksiądz tej diecezji, spotkała „przykrość”. To jest kurialna wrażliwość! Ja bym wprawdzie nazwał to nieco inaczej, ale nie lubię tych kropek po pierwszej literze powszechnie znanego wyrazu.

Nie jestem specjalistą od nauk ścisłych i jest to nad wyraz łagodne określenie, ale gdzieś zadomowiła się w mojej powoli siwiejącej głowie zasada dynamiki Newtona mówiąca o akcji i reakcji. Tę reakcję widać jak na dłoni – pustoszeją kościoły, duża, coraz większa liczba młodych ludzi, bierze „rozwód” z Kościołem, nawet ci, którzy deklaratywnie przyznają się do wiary, kompletnie nie przejmują się naukami i wskazaniami tegoż Kościoła. Listy, zwane przez ich autorów, pasterskimi, jeżeli już mają je okazję usłyszeć, to traktują jak przesłanie z odległej w czasie innej planety. Na tyle palących problemów tego świata i Polski w szczególności, problemów także etycznych, słyszymy od kilku lat jeden przekaz: gender, LGBT, liberalizm, bezbożny zachód, a ostatnio także ekologizm. Biskupi, litości! Wy chcecie tym dotrzeć do ludzi, do ludzi młodych w szczególności? Przecież oni słuchając tego dostają wytrzeszczu oczu, a właściwie uszu, chociaż nie wiem jak taki wytrzeszcz uszu wygląda.

Wiara wszakże w naszym narodzie w zgodnym przekonaniu wielu duchownych ma się dobrze, najlepiej mówić – wiara naszych ojców, dziadów i pradziadów, to tak dostojnie brzmi. Wiem, że ten dowcip, który opowiem, ma dłuższą brodę niż moja, ale nie mogę się powstrzymać, by go nie opowiedzieć, może jak raz ktoś go nie zna. Oto i on: W samochodzie, którym jadą siostry zakonne, skończyła się benzyna, stacja niedaleko, ale siostry nie miały kanistra, wzięły więc nocnik i nalały benzyny. Po przyjściu, otworzyły wlew baku i leją benzynę. Dokładnie w tym samym czasie ich samochód mija pojazd z zachodnimi hierarchami. Patrzą na to, co robią zakonnice i jeden z nich z stwierdza:” Zaprawdę wielka jest wiara w tym narodzie”. Dowcip, jak dowcip, może nie bardzo elegancki, ale warto nad tą „wielką wiarą” naszego narodu się zadumać. „ – Jedźmy, nikt nie woła”

Cytowałem już na tych łamach moją ulubioną kwestię z „Pana Tadeusza”:” Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń siędzie, Ja z synowcem na czele, i? – jakoś to będzie!” Usilnie przekonywałem, że jakoś nie będzie, ale zmieniłem zdanie i dziś uważam, że jednak jakoś będzie. Zabraknie kapłanów? No to sprowadzimy ”murzynków”, wprawdzie pewien zakonnik (?) słynący ze złotych „myśli”, wyrażał obawy czy aby oni się myją, skoro mają taką czarną skórę, ale to żaden problem. Wyszoruje się mydłem takiego księdza i dobrze będzie. Zabraknie uczniów na szkolnej katechezie? Jaki problem, pogada się z prezesem zjednoczonej prawicy, znaczy się z ministrem edukacji i religia będzie obowiązkowa, a ponadto obowiązkowe uczestnictwo we Mszy św., a bez chrztu nie przyjmą do żłobka i przedszkola. Aż dziw, że na to ostatnie jeszcze nikt nie wpadł. Świnią nie jestem więc nie zgłoszę tego pomysłu do urzędu patentowego, ale jakby jakaś „wziątka” się przytrafiła, to protestował nie będę. A może jakąś rechrystianizację urządzić? Unia na nas się „wypięła”, odnośnie nawracania, ale wiadomo, kto w niej rządzi. Tematu rozwijał nie będę, bo dotacje unijne, znaczy się pieniądze, nie śmierdzą, a brać od tych pogan, to nie grzech.

A gdyby tak uznać, że tereny misyjne są u nas? Wszak zaraza (nie mylić z koronawirusem) rozlewa się po całym kraju. Na szczęście są regiony, gdzie pobożni i prawdziwi chrześcijanie z certyfikatem wydanym (nie za darmo rzecz jasna) przez pewne imperium medialne, ogłaszają strefy wolne od tej, bądźmy odważni, tęczowej zarazy. Tak trzymać! Mam jeszcze inne pomysły, ale jak to mówią – nie chcę się ze wszystkich „wyprztykać” od razu.

No i znowu złośliwie, ale czy po mnie można się czegoś dobrego spodziewać? Wprawdzie za dobro nie wsadzają do więzienia, jak przytomnie zauważył pewien ministerialny sędzia, ale wolę nie ryzykować. Mam tylko jedną wcale nie złośliwą uwagę – a co będzie, jak za jakiś czas okaże się, że Polska będzie strefą wolną od Kościoła?