Kaznodzieje bardzo lubią mówić o naszym ziemskim życiu jako o drodze. Na końcu tej drogi jest nadzieja na zbawienie. Cały lud Boży od początku swojego istnienia tę drogę przemierza. Na jakim indywidualnym i zespołowym miejscu jesteśmy, wie tylko Bóg. Kroczenie drogą oznacza postęp, ale jednocześnie jeszcze niedoskonałość. Żadne z miejsc tej drogi nie oznacza pełni. Trzeba więc w pokorze pogodzić się, że do prawdy o sobie, o Kościele i o Bogu będziemy dochodzili stopniowo. Ktoś kto twierdzi, że tę prawdę już poznał i zna zamysły Boga grzeszy pychą. G. Lohfink, katolicki teolog, autor wielu fundamentalnych dzieł dotyczących egzegezy Nowego Testamentu tak to ujmuje:” Metodą prób i błędów” lud Boży przez najbardziej gorzkie doświadczenia stopniowo zdobywa wiedzę na temat swej prawidłowej formy. […] Od czasów Abrahama lud Boży stanowi potężne pole do eksperymentowania”. I jeszcze słowa papieża Franciszka z „Amoris laetitia”:” […] pragnę podkreślić, iż nie wszystkie dyskusje doktrynalne, moralne czy duszpasterskie powinny być rozstrzygnięte interwencjami Magisterium. Oczywiście w Kościele konieczna jest jedność doktryny i działania, ale to nie przeszkadza, by istniały różne sposoby interpretowania pewnych aspektów nauczania lub niektórych wynikających z niego konsekwencji. Będzie się tak działo, aż Duch nie doprowadzi nas do całej prawdy (por. J 16,13), to znaczy kiedy wprowadzi nas w pełni w tajemnicę Chrystusa i będziemy mogli widzieć wszystko Jego spojrzeniem”.
W aspekcie tych dwóch przytoczonych wypowiedzi chciałbym poddać refleksji trzy różne sprawy, które łączy to, że są w centrum zainteresowania ludu Bożego.
Zacznę od najbardziej powszedniej czyli od wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych w każdy piątek. To jest wymowny przykład jak bardzo zastygła forma czczenia tego dnia, bo to że powinien on odróżniać się od każdego innego dnia, dla chrześcijanina jest oczywiste. Post polegający na wstrzymaniu się od jedzenia mięsa w piątek, w dawniejszych czasach gdy było ono luksusem, a jego brak przykrością, miał dla każdego zrozumiały sens. Dziś ten brak nie jest żadnym brakiem, a zastępowany jest równie dobrym czy nawet lepszym zamiennikiem. Ten zamiennik, choć nie narusza wprost kościelnego przykazania, jest jakimś lekceważeniem tego postu. Zabawna zresztą jest tu sytuacja ludzi nie jedzących mięsa w ogóle, znaczy jak oni mają pościć, bo z pewnością powinni? Przypuszczam, że w czasie spowiedzi niejeden ksiądz rozsądnie by im powiedział, żeby znaleźli sobie jakąś inną formułę tego postu. Ano właśnie, czyli w takim wypadku, można to zostawić sumieniu chrześcijanina, a w innym nie? Zabawne są też dyspensy od tego postu gdy wypada on w czasie tzw. długiego weekendu. Na prawobrzeżnej Warszawie można wcinać przysmaki z grilla, a na lewobrzeżnej nie. A jak ktoś płynie Wisłą, to ma szukać osi rzeki?
Jest ewidentna potrzeba nowego spojrzenia na tę formułę postu, bo w przeciwnym wypadku nader często staje się ona jego karykaturą, a nie rzeczywistym jego przeżyciem. Ale przykazanie, które przecież Kościół jest władny zmienić, pozostaje w swojej archaicznej formie zupełnie nieprzystającej do czasów współczesnych.
Kolejna sprawa dotyczy ludzkiej seksualności. Jej rozumienie uległo radykalnej zmianie, także za sprawą nauki. Dziś rozumiemy, że jest ona wspaniałym darem Boga dla małżonków, a nie diabelskim dodatkiem, z którego przejawów trzeba się spowiadać. To znajduje już często odbicie w oficjalnym nauczaniu Kościoła, ale na co dzień w duszpasterskiej rzeczywistości, sprawa tejże seksualności jest dalej mocno podejrzana. Faktem jest, że część tego nauczania choćby dotycząca kwestii planowania rodziny, kompletnie „rozjechała” się z praktyką ludu Bożego.
Nie potrzeba być teologiem, aby zdefiniować na czym polega istota sakramentalnego małżeństwa, ona zawiera się w przysiędze, którą małżonkowie składają sobie w czasie sakramentalnego ślubu i błogosławieństwie Bożym im udzielanym. Wypowiadają oni słowa będące niejako pięknym „streszczeniem” tego sakramentu. Ślubują sobie miłość, wierność, uczciwość i wolę pozostania ze sobą aż do śmierci. Zobowiązują się także do przyjęcia potomstwa, którym Bóg ich obdarzy. Chciałoby się powiedzieć – zostawmy resztę ich sumieniu, a nie uważajmy, że Kościół musi wszystko uporządkować i zamienić na przepisy. Te które mamy w Dekalogu wystarczą jeśli dodamy do nich miłość Jezusa przekazaną nam w Dobrej Nowinie. Nieraz słyszę wątpliwości czy to nasze sumienie jest dobrze ukształtowane, no to proszę podnieść łapkę do góry, kto i czy kiedykolwiek miał je ukształtowane w sposób doskonały. Tymczasem w praktyce duszpasterskiej to sumienie często bywa sprowadzone do notatnika w którym zapisujemy gdzie, kiedy, ile razy i w jakich okolicznościach naruszyliśmy przepisy. Chyba nie o to chodziło w nauczaniu św. Tomasza z Akwinu, gdy głęboko pochylał się nad rolą i ważnością ludzkiego, niedoskonałego przecież, sumienia.
W moim przekonaniu, to prawidłowo ukształtowane sumienie, to jest sumienie uważne i czułe. To jest sumienie, które bada czy konkretny jego wybór przyniesie dobre czy złe owoce. To tu także realizuje się nasz dar wolności, ten dar zakłada także możliwość błędu w konkretnej sprawie. To też jest integralną częścią naszej wolności. Wolność sumienia jest także zadaniem wyrażającym się w poszukiwaniu coraz lepszego rozumienia Słowa i wcielania go w swoje życie. To z pewnością nie jest możliwość czynienia co chcę i jak chcę w poczuciu, że wszystko mi wolno i sam jestem sobie sterem i żeglarzem.
Tak długo piszę o sumieniu, bo także w tej trzeciej sprawie ma ono w moim przekonaniu bardzo ważne zadanie. To dotyczy zabiegu „In vitro” .
Jako nienaruszalną zasadę przyjmuję tu godność każdego poczętego życia ludzkiego, wyrażającą się w tym, że jest ono święte i nie można go zniszczyć na żadnym etapie jego istnienia. Ale to jest problem, który być może uda się rozwiązać w przyszłości, jeżeli będzie powołany do życia jeden ludzki zarodek. Dziś sytuacja tych nadliczbowych zarodków (okropne określenie) jest niejasna. Nie są niszczone, są poddane zamrożeniu. Nie chcę wchodzić w kolizję z oficjalnym nauczaniem Kościoła, ale też wiem, że naiwnością byłoby sądzić, że już dziś wszystko będzie rozstrzygnięte, a niepokoje moralne raz na zawsze załatwione. To nie tutaj! Póki co, zamiast debilnych rozważań o bruzdach czołowych dzieci powołanych do życia w wyniku procedury „in vitro”, może lepiej pochylić się nad nimi i ich rodzicami z miłością. To nie jest relatywizacja problemu, raczej przyznanie się do bezsilności wobec spraw, które nas przerastają i zostawienie ich miłosierdziu Bożemu. Drugi argument przeciwko stosowaniu „in vitro” dotyczący tego, że człowiek powinien być powołany do życia w wyniku miłosnego zjednoczenia małżonków, a tego procedura „in vitro” nie zapewnia, jest moim zdaniem mocno naciągany. A niby z czego jest to powołanie w laboratorium jak nie z miłości? Przecież „in vitro” nie jest dla znudzonych małżonków, którym nie chce się współżyć. To jest trud i cierpienie, szczególnie dla kobiety, to jest poddawanie się wielu zabiegom, o których darmo by mówić, gdyby nie stała za nimi miłość. Czy mogą być nadużycia w tej dziedzinie? Jasne, że mogą, a w normalnym współżyciu małżonków w wyniku, którego dochodzi do poczęcia, to nadużyć nie ma?
Trudno pozbyć mi się wrażenia, że ci którzy ustanawiają różne prawa i zasady, patrzą na nie oczami ludzi, których one nie będą dotyczyły. To nie oni będą cierpieć, to nie oni będą mieli rozterki i wątpliwości. Niewłaściwe podejście do tworzenia prawa i zasad w naszej religii, daje skutek odwrotny od zamierzonego i to też powinno być ważną refleksją duszpasterską. Wiem, że piękne i mądre stwierdzenie św. Augustyna „Kochaj i rób co chcesz”, można rozmienić „na drobne”, ale nie zmienia to faktu, że jest genialnym streszczeniem naszej wiary i daru wolności otrzymanej od Boga.