Nauczanie Kościoła – jak daleko?

 

 

Kaznodzieje bardzo lubią mówić o naszym ziemskim życiu jako o drodze. Na końcu tej drogi jest nadzieja na zbawienie. Cały lud Boży od początku swojego istnienia tę drogę przemierza. Na jakim indywidualnym i zespołowym miejscu jesteśmy, wie tylko Bóg. Kroczenie drogą oznacza postęp, ale jednocześnie jeszcze niedoskonałość. Żadne z miejsc tej drogi nie oznacza pełni. Trzeba więc w pokorze pogodzić się, że do prawdy o sobie, o Kościele i o Bogu będziemy dochodzili stopniowo. Ktoś kto twierdzi, że tę prawdę już poznał i zna zamysły Boga grzeszy pychą. G. Lohfink, katolicki teolog, autor wielu fundamentalnych dzieł dotyczących egzegezy Nowego Testamentu tak to ujmuje:” Metodą prób i błędów” lud Boży przez najbardziej gorzkie doświadczenia stopniowo zdobywa wiedzę na temat swej prawidłowej formy. […] Od czasów Abrahama lud Boży stanowi potężne pole do eksperymentowania”. I jeszcze słowa papieża Franciszka z „Amoris laetitia”:” […] pragnę podkreślić, iż nie wszystkie dyskusje doktrynalne, moralne czy duszpasterskie powinny być rozstrzygnięte interwencjami Magisterium. Oczywiście w Kościele konieczna jest jedność doktryny i działania, ale to nie przeszkadza, by istniały różne sposoby interpretowania pewnych aspektów nauczania lub niektórych wynikających z niego konsekwencji. Będzie się tak działo, aż Duch nie doprowadzi nas do całej prawdy (por. J 16,13), to znaczy kiedy wprowadzi nas w pełni w tajemnicę Chrystusa i będziemy mogli widzieć wszystko Jego spojrzeniem”.

W aspekcie tych dwóch przytoczonych wypowiedzi chciałbym poddać refleksji trzy różne sprawy, które łączy to, że są w centrum zainteresowania ludu Bożego.

Zacznę od najbardziej powszedniej czyli od wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych w każdy piątek. To jest wymowny przykład jak bardzo zastygła forma czczenia tego dnia, bo to że powinien on odróżniać się od każdego innego dnia, dla chrześcijanina jest oczywiste. Post polegający na wstrzymaniu się od jedzenia mięsa w piątek, w dawniejszych czasach gdy było ono luksusem, a jego brak przykrością, miał dla każdego zrozumiały sens. Dziś ten brak nie jest żadnym brakiem, a  zastępowany jest równie dobrym czy nawet lepszym zamiennikiem. Ten zamiennik, choć nie narusza wprost kościelnego przykazania, jest jakimś lekceważeniem tego postu. Zabawna zresztą jest tu sytuacja ludzi nie jedzących mięsa w ogóle, znaczy jak oni mają pościć, bo z pewnością powinni? Przypuszczam, że w czasie spowiedzi niejeden ksiądz rozsądnie by im powiedział, żeby znaleźli sobie jakąś inną formułę tego postu. Ano właśnie, czyli w takim wypadku, można to zostawić sumieniu chrześcijanina, a w innym nie? Zabawne są też dyspensy od tego postu gdy wypada on w czasie tzw. długiego weekendu. Na prawobrzeżnej Warszawie można wcinać przysmaki z grilla, a na lewobrzeżnej nie. A jak ktoś płynie Wisłą, to ma szukać osi rzeki?

Jest ewidentna potrzeba nowego spojrzenia na tę formułę postu, bo w przeciwnym wypadku nader często staje się ona jego karykaturą, a nie rzeczywistym jego przeżyciem. Ale przykazanie, które przecież Kościół jest władny zmienić, pozostaje w swojej archaicznej formie zupełnie nieprzystającej do czasów współczesnych.

Kolejna sprawa dotyczy ludzkiej seksualności. Jej rozumienie uległo radykalnej zmianie, także za sprawą nauki. Dziś rozumiemy, że jest ona wspaniałym darem Boga dla małżonków, a nie diabelskim dodatkiem, z którego przejawów trzeba się spowiadać. To znajduje już często odbicie w oficjalnym nauczaniu Kościoła, ale na co dzień w duszpasterskiej rzeczywistości, sprawa tejże seksualności jest dalej mocno podejrzana. Faktem jest, że część tego nauczania choćby dotycząca kwestii planowania rodziny, kompletnie „rozjechała” się z praktyką ludu Bożego.

Nie potrzeba być teologiem, aby zdefiniować na czym polega istota sakramentalnego małżeństwa, ona zawiera się w przysiędze, którą małżonkowie składają sobie w czasie sakramentalnego ślubu i błogosławieństwie Bożym im udzielanym. Wypowiadają oni słowa będące niejako pięknym „streszczeniem” tego sakramentu. Ślubują sobie miłość, wierność, uczciwość i wolę pozostania ze sobą aż do śmierci. Zobowiązują się także do przyjęcia potomstwa, którym Bóg ich obdarzy. Chciałoby się powiedzieć – zostawmy resztę ich sumieniu, a nie uważajmy, że Kościół musi wszystko uporządkować i zamienić na przepisy. Te które mamy w Dekalogu wystarczą jeśli dodamy do nich miłość Jezusa przekazaną nam w Dobrej Nowinie. Nieraz słyszę wątpliwości czy to nasze sumienie jest dobrze ukształtowane, no to proszę podnieść łapkę do góry, kto i czy kiedykolwiek miał je ukształtowane w sposób doskonały. Tymczasem w praktyce duszpasterskiej to sumienie często bywa sprowadzone do notatnika w którym zapisujemy gdzie, kiedy, ile razy i w jakich okolicznościach naruszyliśmy przepisy. Chyba nie o to chodziło w nauczaniu św. Tomasza z Akwinu, gdy głęboko pochylał się nad rolą i ważnością ludzkiego, niedoskonałego przecież, sumienia.

W moim przekonaniu, to prawidłowo ukształtowane sumienie, to jest sumienie uważne i czułe. To jest sumienie, które bada czy konkretny jego wybór przyniesie dobre czy złe owoce. To tu także realizuje się nasz dar wolności, ten dar zakłada także możliwość błędu w konkretnej sprawie. To też jest integralną częścią naszej wolności. Wolność sumienia jest także zadaniem wyrażającym się w poszukiwaniu coraz lepszego rozumienia Słowa i wcielania go w swoje życie. To z pewnością nie jest możliwość czynienia co chcę i jak chcę w poczuciu, że wszystko mi wolno i sam jestem sobie sterem i żeglarzem.

Tak długo piszę o sumieniu, bo także w tej trzeciej sprawie ma ono w moim przekonaniu bardzo ważne zadanie. To dotyczy zabiegu „In vitro” .

Jako nienaruszalną zasadę przyjmuję tu godność każdego poczętego życia ludzkiego, wyrażającą się w tym, że jest ono święte i nie można go zniszczyć na żadnym etapie jego istnienia. Ale to jest problem, który być może uda się rozwiązać w przyszłości, jeżeli będzie powołany do życia jeden ludzki zarodek. Dziś sytuacja tych nadliczbowych zarodków (okropne określenie) jest niejasna. Nie są niszczone, są poddane zamrożeniu. Nie chcę wchodzić w kolizję z oficjalnym nauczaniem Kościoła, ale też wiem, że naiwnością byłoby sądzić, że już dziś wszystko będzie rozstrzygnięte, a niepokoje moralne raz na zawsze załatwione. To nie tutaj! Póki co, zamiast debilnych rozważań o bruzdach czołowych dzieci powołanych do życia w wyniku procedury „in vitro”, może lepiej pochylić się nad nimi i ich rodzicami z miłością. To nie jest relatywizacja problemu, raczej przyznanie się do bezsilności wobec spraw, które nas przerastają i zostawienie ich miłosierdziu Bożemu. Drugi argument przeciwko stosowaniu „in vitro” dotyczący tego, że człowiek powinien być powołany do życia w wyniku miłosnego zjednoczenia małżonków, a tego procedura „in vitro” nie zapewnia, jest moim zdaniem mocno naciągany. A niby z czego jest to powołanie w laboratorium jak nie z miłości? Przecież „in vitro” nie jest dla znudzonych małżonków, którym nie chce się współżyć. To jest trud i cierpienie, szczególnie dla kobiety, to jest poddawanie się wielu zabiegom, o których darmo by mówić, gdyby nie stała za nimi miłość. Czy mogą być nadużycia w tej dziedzinie? Jasne, że mogą, a w normalnym współżyciu małżonków w wyniku, którego dochodzi do poczęcia, to nadużyć nie ma?

Trudno pozbyć mi się wrażenia, że ci którzy ustanawiają różne prawa i zasady, patrzą na nie oczami ludzi, których one nie będą dotyczyły. To nie oni będą cierpieć, to nie oni będą mieli rozterki i wątpliwości. Niewłaściwe podejście do tworzenia prawa i zasad w naszej religii, daje skutek odwrotny od zamierzonego i to też powinno być ważną refleksją duszpasterską. Wiem, że piękne i mądre stwierdzenie św. Augustyna „Kochaj i rób co chcesz”, można rozmienić „na drobne”, ale nie zmienia to faktu, że jest genialnym streszczeniem naszej wiary i daru wolności otrzymanej od Boga.

 

Koronawirus – po

 

 Nie ma osoby czy instytucji, która w jakimś stopniu nie była dotknięta w ostatnich tygodniach przez epidemię. Tego doświadczenia nikt z nas nigdy nie miał. Zamarł, choć przecież nie w sensie duchowym, także nasz Kościół w Polsce. I chociaż wiara nam mówi, że Jezus tego Kościoła „nie zamknął”, to przecież każdego z nas bolą zamknięte w praktyce drzwi naszych parafialnych kościołów, boli że tak oczekiwana Wielkanoc była przez tak wielu z nas przeżywana ze ściśniętym gardłem. Do historii wielkości człowieka przejdzie samotna modlitwa na placu św. Piotra przez papieża Franciszka.

Gdzieś obok, ale nie można tego pominąć, pogorszy się radykalnie sytuacja materialna nie jednej parafii. I tu kilka uwag. Znam dość dobrze 5- 7 parafii i jest pewna dziwna, a może i nie dziwna zależność. W tych gdzie widać, że proboszczowi i wikarym naprawdę zależy aby być blisko ze swoimi wiernymi, aby być dla nich, a nie dla siebie, sytuacja materialna jest nad podziw dobra. Znam taką parafię, gdzie podstawową ofiarą na tacę była złotówka, a wierni nie kryli się z opinią, że tak naprawdę głosują swoimi portfelami przeciwko obyczajom proboszcza. Ofiarność parafian jest tak naprawdę pochodną ofiarności w kapłańskiej posłudze. Świeccy uczestnicy Kościoła potrafią patrzeć i słuchać, wiedzą do kogo warto iść do spowiedzi, aby uzyskać wzmocnienie w wierze i który konfesjonał omijać szerokim łukiem. Wiedzą na którą Mszę św. iść, by przeżyć podniosłą liturgię i wysłuchać słowa Bożego z ust księdza i na taką gdzie w czasie kazania można się odrobinę odprężyć, albo stosując metodę śp. Arcybiskupa Życińskiego powtarzać sobie słówka obcego języka. Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od przedstawienia uroczej anegdoty. Otóż pewien wierny na początku kazania swojego proboszcza postanowił, że złoży na tacę jako ofiarę 20 zł. Po dziesięciu minutach słuchania doszedł do wniosku, że 10 zł. to będzie w sam raz. Po 20 minutach postanowił, że da 5 zł, a po pół godzinie gdy ksiądz zbierał na tacę zabrał z niej 2 zł. Pandemia choć z pewnością, mimo głosu fałszywych proroków, nie jest karą Bożą, to powinna stać się znakiem dla nas wszystkich. Pandemia przez ogrom cierpienia, które wywołała, ma dokonać radykalnej odmiany naszego myślenia o wierze w Boga, o relacjach między dziećmi Bożymi w naszym wspólnym Kościele Chrystusowym.

O tych zmianach pewnie padnie wiele głosów ludzi mądrych i doświadczonych w wierze i oddaniu Bogu, więc pozwolę tylko sobie zasygnalizować niektóre z nich.

Pierwsza zmiana od której będą być może zależały następne, to zmiana relacji między katolikami świeckimi a naszymi duchownymi. Dziś te relacje są mizerne, podszyte wzajemnymi urazami i nieufnością, a bywa, że ich w ogóle nie ma. Żeby nie wyważać otwartych drzwi, wystarczy pogłębiona refleksja nad słowami iż kapłan jest z ludu i dla ludu, a dla wszystkich „jeden drugiego brzemiona noście”. Albo przywrócimy sens i głębię słowa „wspólnota” i będziemy faktycznie jednym ludem w jednym Kościele, którego założycielem jest Jezus, albo nieoficjalnie choć faktycznie, będziemy w różnych „kościołach”. W jakimś zakresie będziemy „współpracować” i świadczyć sobie usługi, będziemy wygłaszać rytualne przemowy, a jednocześnie siebie nie słyszeć. Zagości między nami obojętność i lekceważenie. Już dziś wyraźnie to zmierza w tym kierunku. Można udawać, że nic się nie dzieje, ale to jest wielka nieroztropność.

Ten rozbrat Kościoła hierarchicznego z wiernymi, usiłuje z wielkim poświęceniem zasypywać niemała liczba kapłanów i ludzi oddanych Kościołowi. Niestety działalność tych pierwszych nie tylko spotyka się z obojętnością ich przełożonych ale, ku zgorszeniu wiernych, są za to ganieni w myśl zasady, że wystający gwóźdź należy dobić do deski (koreańskie powiedzenie). Grozi to w najlepszym wypadku przeciętnością, albo tak potępianą przez Jezusa letniością, a ta grozi nam wszystkim. Niestety starsi naszego Kościoła zajęci wydumanymi i interesującymi tylko ich problemami, zapominają, że ich podstawowym zajęciem jest bycie troskliwym pasterzem, pasterzem, który zna swoje owce, a one znają jego. Jeżeli nie zaczną żyć życiem powierzonej im wspólnoty to będą jako „miedź brzęcząca i cymbał brzmiący”. Nigdy dosyć przypominania słów kochanego Franciszka, że pasterz powinien pachnieć swoim stadem, co jest określeniem, jak sądzę, nader delikatnym. Trzeba iść między lud swój, rozmawiać z nim, pytać, cierpieć z nim i radować się z nim. Trzeba wypuścić powietrze z tego balonu pychy i dostojeństwa nagromadzonego przez wieki. Trzeba na nowo odczytać słowa Jezusa kim ma być apostoł. To nie jest wiedza tajemna, to są karty Pisma św., które komu jak komu, ale pasterzowi powinny nie tylko być znane, ale powinien je mieć nieustannie w swoim sercu.

Mamy słowa Jezusa:” Wiecie, że ci, którzy uchodzą za władców narodów, uciskają je, a ich wielcy dają im odczuć swoją władzę. Nie będzie tak między wami. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie sługą waszym. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem wszystkich. Bo i Syn Człowieczy, nie przyszedł aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu”. I te zdania Jezusa stały się w praktyce duszpasterskiej czymś niestety rzadkim.

Już po napisaniu zdania, że powinniśmy w pierwszej kolejności przywrócić znaczenie słowu „wspólnota”, natknąłem się na tekst dominikanina O. Pawła Koniarka. Ojciec Paweł pisząc o osobie i dziele Ks. F. Blachnickiego cytuje jego głos w sprawie Kościoła:” Mimo tłumów w Kościołach (których dawno już nie ma – przyp. aut. ) nie ma mowy o realnej wspólnocie, zaś przepaść między duchownymi a świeckimi pogłębia się coraz bardziej, tak jakby w rzeczywistości pochodzili z odrębnych planet i reprezentowali jakościowo inne gatunki chrześcijan.” W dodatku – jak twierdził ks. F. Blachnicki – przez brak odkrycia fundamentu życia Kościoła, jakim jest wspólnota, to kapłan, a nie Chrystus, staje się podstawowym pośrednikiem między Bogiem a ludźmi.

I pomyśleć, że te słowa padły z ust kapłana, dziś czcigodnego sługi Bożego, w roku 1969. I jeszcze jedno zdanie z tego artykułu tym razem autorstwa abp Rino Fisichella:” Ty i ja jesteśmy świadkami obecności Boga w świecie. Jesteśmy Jego świątynią zawsze. Nawet wtedy kiedy nie modlimy się w kościele”

Gdzie byłeś?

 

   Jest taka stara anegdota jak to pobożny Żyd modli się do Boga o wygraną na loterii, raz, drugi, trzeci i nic, wreszcie słyszy głos z nieba:” Mosiek, ty mi daj szansę, ty wypełnij kupon”. Ta zabawna opowieść niesie jednak bardzo ważną myśl, myśl dotyczącą naszego współudziału w dobru, które jest dziełem Boga i złu, które jest dziełem diabła.

Gdzie byłeś, gdy zakładałem Ziemię?”  (Hi 38,4). Wyrywam to zdanie skierowane przez Boga do Hioba, z obszernego kontekstu, zostawiam jedynie owo „gdzie byłeś”. To jest pytanie nie tylko do Hioba, to może być pytanie do każdego z nas, do społeczności w której żyjemy, do Kościoła w którym uczestniczymy. Śląc prośby do Boga, jakże często zapominamy o naszym osobistym wkładzie w tę prośbę. Nie jeden raz uważamy, że Bóg nie spełnia naszych próśb, być może On nieraz czeka na nasz współudział, chce współpracy, chce relacji. Może tak być jak w popularnym przykładzie – student pilnie przygotowuje się do egzaminu, a przed nim prosi Pana o pomoc w szczęśliwym jego zdaniu. Wersja druga student przez cały semestr nic nie robi, ale przed egzaminem zanosi gorące prośby do Boga i z reguły do wszystkich świętych też, aby ten egzamin zdał. Bóg ma oczywiście swoje priorytety, ale po ludzku rzecz biorąc, aż się prosi, aby nie zdał.

Pewnie bywają sprawy, które spadają na nas  znienacka i wtedy nadzieja w nieskończonym miłosierdziu Boga, którym to miłosierdziem, a wiemy to ze źródeł dobrze poinformowanych, Bóg nigdy się nie męczy. W swojej wszakże codzienności należy zachowywać się jak istota rozumna, nie jak stado baranów idące na rzeź. Można przytoczyć setki przykładów, choćby z dziedziny naszego zdrowia, gdzie najpierw ochoczo prezentujemy nasz ptasi móżdżek, a potem z żalem wołamy – Panie gdzie byłeś?

Gdzie byłeś mój bliźni, gdzie byłem ja, gdy obok nas działo się zło, albo nieraz gorsza od niego – obojętność? Staję nieraz w przedsionku kościoła, gdy do puszek zbierane są datki na pomoc ofiarom głodu, wojny czy klęski żywiołowej. Co najmniej połowa wychodzących mija te puszki obojętnie. Dlaczego? Czy doprawdy uważają, że choćby ta symboliczna złotówka jest ponad ich siły? Przed chwilą jeszcze zanosili prośby do Boga, może przyjmowali Jego Ciało, za chwilę zasiądą do niedzielnego obiadu z deserem. Gdzieś, a właściwie nie gdzieś tylko w konkretnym miejscu nasi bliźni, nasi bracia umierają z głodu i wycieńczenia. Gdzie byłeś, gdzie my byliśmy? Gdzie byłeś, gdy naszych bliźnich wyzywano od zarazy, gdy ich nazywano „ciapatymi”, „pedałami” i drugim sortem, ciężko obrażając ich człowieczeństwo?

Gdzie byłeś gdy na głowy dzieci, ich matek i ojców leciały bomby, a my, „my naród”, nie chcieliśmy nawet garstki z pośród nich przyjąć do naszej chrześcijańskiej Ojczyzny? Mieli jakoby zniszczyć naszą wiarę i pozamykać kościoły. Wielki Boże, jak to dzisiaj brzmi? Czy my to jeszcze pamiętamy, czy my zdajemy sobie sprawę gdzie byliśmy podle rechocząc z tego, co oznajmiał nam Pan w ewangelicznej scenie Sądu Ostatecznego?

Gdzie byłeś gdy publicznie opluwano ludzi, gdy szczuto jednych na drugich, gdy dzień i noc kłamano, gdy podzielono nasz naród na dwa wrogie obozy, gdy wyrósł mur gniewu między rodzinami, przyjaciółmi, nawet sąsiadami? Bo takie masz poglądy! Gorzki śmiech i równie gorzkie łzy.

Mamy zamknięte kościoły, kryjemy się pełni obaw i zwierzęcego lęku nie przed uchodźcami, nie przed biednymi czyhającymi na nasze bogactwa, ale przed świństwem, o którym nikt wcześniej nie wiedział.

Wszyscy gdzieś byliśmy, ale nie tam gdzie powinniśmy być!

Gdzie byłeś mój Kościele, gdzie byliście moi pasterze zajęci robieniem dealu z władzą, gdy to wszystko się działo? Upojne brednie o lewactwie, bezbożnej Unii, o gender i tęczowej zarazie. Wszechobecne tropienie urojonych wrogów, także wśród tych kapłanów, którzy widzieli panoszące się zło w naszym Kościele. Gdzie byłeś mój Kościele, gdy krzywdzono dzieci, gdzie byłeś gdy w tragicznym smutku, gdy w proteście przeciw podłej rzeczywistości, nieszczęsny człowiek targnął się na swoje życie? Gdzie byliście, gdy sączona publicznie nienawiść zabiła w Gdańsku naszego brata, który szeroko otwierał swoje ramiona dla innych.

Gdzie byliście?

To nie jest jałowe wypominanie, to jest wołanie jednego z wielu, to jest wołanie o refleksję w czasie, gdy w tak w przeraźliwie smutnej atmosferze oczekujemy na znak nadziei, na znak Zmartwychwstania naszego Pana

Grób Łazarza – dzisiaj

 

 Nie wiemy na co zachorował Łazarz, ale nie ma to wielkiego znaczenia, choroba jak choroba, każdego może dotknąć. Z pewnością próbowano go leczyć domowymi sposobami, ale nie powiodło się. Ano tak bywa, Łazarz umarł. Wcześniej, kiedy chory jeszcze żył, powiadomiono Jezusa. Był przyjacielem domu, był przyjacielem Łazarza. Normalną reakcją każdego, kto dowiaduje się o ciężkiej chorobie kogoś bliskiego, jest chęć jak najszybszego zobaczenia się z nim, na to liczyły siostry Łazarza. Reakcja Jezusa nie jest wszakże normalna, nic więc dziwnego, że siostry Łazarza z trudem ukrywają żal – „Panie gdybyś tu był…”. Tajemnica „powolności” Jezusa szczęśliwie się wyjaśnia, ale wcześniej niektórzy z zebranych słusznie wyrażają swoje zdziwienie:” Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł?”

Wieki minęły, a my niemal w niezmienionej formie zadajemy to samo pytanie: czy Ten, który…. nie mógłby? No pewnie, że mógłby! My składamy prośbę, to na początku, potem pewnie żądanie. Mała dygresja – szopka bożonarodzeniowa, a w niej aniołek – skarbonka. Wrzucisz monetę, to aniołek kiwa ruchomą główką w podziękowaniu. Jakiś malec co chwila biega do rodziców po pieniążki, wrzuca je, aniołek kiwa główką, jest radość dzieciaka. W końcu rodzicom drobniaki się wyczerpały i aniołek nie kiwa. Chłopczyk przez chwilę patrzy na aniołka jakby czekając na jego podziękowanie, a nie doczekawszy się, wyraźnie rozzłoszczony, rączką łapie aniołka za główkę i energicznie nią kiwa. No więc prosimy, Bóg spełnia prośbę, jest fajnie. No nie jest fajnie! Nie tylko z powodu kakofonii tych próśb, ale pominąwszy to warunkiem ich spełnienia musiałaby być utrata naszej wolności, naszego samostanowienia. Bóg nie chce nas uzależnić od siebie, uzależnić można niewolnika. Pełna micha, obroża na karku i Bóg zredukowany do roli chłopca na posyłki. Za tym tęsknimy?

Kreatywność, uczucia, dar bliskości i miłości, możliwość powiedzenia „tak” lub „nie”, to nie jest rzeczywistość niewolnika. Tak, mógłby spełniać nasze prośby i żądania, mógłby ingerować we wszystko, co nas dotyczy, tylko to „wszystko”, byłoby odebraniem nam godności dziecka Bożego. On nie odbiera nam możliwości prośby, co więcej obiecuje ich spełnienie, ale w sposób „niekomercyjny”, nie w sposób jaki nam wydaje się właściwy.

Nie wiemy jak wyglądało życie Łazarza po wskrzeszeniu go z martwych, ale z pewnością było to nowe życie. Może to jego nowe życie darowane mu przez Przyjaciela, który przecież jest też naszym Przyjacielem, jest wezwaniem do nas byśmy powstali z martwoty grzechu. Jezus zwraca się do Łazarza donośnym głosem. Kiedy używamy donośnego głosu? Ano wtedy gdy chcemy mieć pewność, że zostaniemy usłyszani. Łazarz jest w grobie, w jakiejś pieczarze, jest martwy, nic dziwnego, że Jezus mówi donośnym głosem. Łazarz Go słyszy, wstaje i wychodzi na zewnątrz. Trudno nie mieć skojarzenia, że Jezus wzywając nas do powstania z grzechu, też mówi do nas donośnym głosem.

I tu moja bardzo osobista refleksja. Jezus choć „korzysta” ze śmierci Łazarza, w najmniejszym stopniu nie przyczynia się do niej. Bóg na co dzień, jak mówi Pismo św. przemawia do nas w łagodnym powiewie wiatru. Może jednak gdy indywidualnie i zespołowo zmierzamy w kierunku przepaści, mówi do nas donośnym głosem. On tak jak nie przyłożył swojej ręki do śmierci Łazarza, który był jak i my wszyscy grzesznikiem, tak nie przykłada ręki do przeżywanej przez nas tragedii pandemii. Ona nie jest, jak niektórzy usiłują przedstawić – biczem w ręku zagniewanego Boga. Jedyny Jego „udział” w tej katastrofie jest taki, że donośnym głosem woła nas do wielorakiego nawrócenia.

Wielu ludzi już dzisiaj w środku epidemii, wskazuje, że świat po niej, czyli po prostu my, musi się odmienić. Czyżby to było echo tego wołania Pana? Oby tak było, jeżeli jednak zasłonimy nasze uszy i serca przed tym wołaniem miłosiernego Boga, to nasza przyszłość może stać się tak tragiczna, że zatęsknimy za czasami pandemii. Wtedy będziemy zadawać Mu pytania:” Czy Ten, który…, nie mógł sprawić…?” Jest tajemnicą Boga Wszechmocnego jak odpowie na te nasze pytania, ale dany nam rozum i Jego słowo, powinno nas skłaniać do tego byśmy naszymi niegodnymi postępkami, tej tajemnicy nie testowali.