Co czynić?

 

 

Odpowiedź na to pytanie to oczywiście nie recepta, ale raczej „głośne” myślenie. Nie tak dawno różne media informowały o zawiązaniu się forum pod nazwą „Kongres katoliczek i katolików”. Pojawiła się również myśl aby zwołać Synod Kościoła w Polsce według zasad zatwierdzonych przez urząd Kościoła. Trudno wypowiadać się o tym, co dopiero się zaczęło, albo o tym, o czym dopiero się myśli, ale parę uwag można sformułować już teraz. Być może to jest owa jaskółka, która wiosny wprawdzie nie czyni, ale tę wiosnę Kościoła zapowiada.

Synod w którym świeccy mają jedynie głos doradczy, miałby rację bytu 15 – 20 lat temu,  i to pod warunkiem, że ten głos biskupi zechcieliby potraktować poważnie. Można by wówczas gdybać, że taki Synod mógłby pozytywnie zapisać się w historii Kościoła w Polsce. Tyle tylko, że to jest właśnie gdybanie, wymógł ten jest zarówno wtedy jak i dziś kompletnie niezrozumiały dla zdecydowanej większości naszych hierarchów. Pół biedy gdyby tylko był niezrozumiały, wtedy można tłumaczyć czy przedstawiać swoje racje, gorzej gdy starsi w Kościele uważają, że ten głos jest po prostu niepotrzebny na zasadzie „sorry, taki mamy klimat”. Choć i w tym temacie coś drgnęło:” Może niektórym się wydaje, że biskupi są tymi, którzy wyprowadzą nasz Kościół z kryzysu. Ktoś może ma takie oczekiwania. Nie można mieć głupszych.” (Arcybiskup G. Ryś) Dziś taki synod żadnego prochu nie wymyśli, bo „I w Paryżu, nie zrobią z owsa ryżu”. Mała dygresja.

Dawno temu, kiedy posiadanie lalki Barbie było marzeniem niemal każdej dziewczynki, córka znajomej bardzo takową chciała mieć, niestety rodziców na taki wydatek nie było stać. Za jakiś czas sytuacja materialna domu uległa poprawie i znajoma zapytała:” Małgosiu, czy ta lalka jest dalej aktualna? – W odpowiedzi usłyszała – mamusiu, już nie”. Czas mija, co jest z jednej strony stwierdzeniem nad wyraz banalnym, a jednocześnie duma o tym i Hiob i Kohelet.

Biskupi zawsze będą potrzebni w Kościele, ale czas ekscelencji, eminencji, dostojności i przewielebnych zwyczajnie się skończył. Było fajnie (dla kogo fajnie, to fajnie), można opowiadać jak to „drzewiej bywało”, jak to „za moich czasów” i tyle. Teraz, jak mówi kochany Franciszek, trzeba wstać z kanapy i iść na obrzeża Kościoła, szukać tych, którzy żyją w miejscach o których mówi się, że są zapomniane przez Boga i ludzi. Trudno wymagać od dzisiejszych apostołów, by przemierzali kontynenty na pieszo, ale „kontynent” parafii czy diecezji jak najbardziej, wspomagając się rowerem czy komunikacją publiczną. Samochodem też, byle z umiarem. Po raz kolejny wracam do słowa „pasterz”, słowa związanego ze wsią, z zagrodą i hodowlą. Pasterz, który wchodziłby do tej zagrody do swojej trzody raz na rok, bardzo marne miałby rezultaty, a przecież tak właśnie jest w naszym Kościele. Pewnie, są wyjątki może nawet jest ich sporo, ale one dalej mają status wyjątków. Słowa Jezusa, że dobry pasterz zna swoje owce, a one jego, nie są żadną przenośnią, są twardą rzeczywistością, a właściwie powinny nią być.

I tu mała dygresja. W mojej rodzinnej wsi, wichura uszkodziła pewnemu gospodarzowi drewnianą stodołę. Budowano wówczas te stodoły z drewna topolowego, akurat ten gospodarz miał takie dorodne topole na swoim terenie. Sąsiedzi radzili mu, aby te topole „spuścił”, znaczy się ściął, zrobił „obierkę”(najważniejsza część konstrukcyjna drewnianej stodoły w kształcie ociosanej na kwadrat belki) i rzeczoną stodołę naprawił. Gospodarz kiwał ze zrozumieniem głową i nieodmiennie stwierdzał – macie rację, ale te topole są okrągłe. Z tej jego odpowiedzi wieś miała niezłą uciechę i komentowano to tak, że Władziu by chciał, aby topole rosły kwadratowe.

Mam wrażenie graniczące z pewnością, że nasi hierarchowie i znacząca część podległego im duchowieństwa, bardzo radzi by byli, gdyby te ich „topole”, rosły kwadratowe. Cóż to byłaby za ulga. Taki jeden z drugim do kościoła przyjdą, na kazaniu nie śpią, na tacę dadzą, intencje zamówią i do sakramentów przystąpią. Całowanie w rękę, to już przeszłość, ale „księże proboszczu, kanoniku czy prałacie” mile widziane. Zawsze bardzo uważnie słucham tytulatury z listu biskupa diecezjalnego do swoich parafian, wierni są tam zawsze na końcu, a duchowni są „czcigodni”. Nie powiem zazdrość bierze, o mnie tak nawet na moim pogrzebie nikt nie powie. I jak tu nie westchnąć – nie  ma sprawiedliwości na tym świecie. W czasie wizyty ekscelencji należy koniecznie zauważyć, że jest on dostojny, także czcigodny, dobrze zauważyć na frontonie kościoła, że jest on także „najdostojniejszy” (to w przypadku odwiedzin ordynariusza).  Bardzo wzruszające (dla ekscelencji) jest stwierdzenie, że  utrudził się on przyjazdem a w ogóle, że zechciał przyjechać.

Prawda jakie to proste? Tyle lat było dobrze i nikomu to nie przeszkadzało, a teraz przyszły te Gendery, lewactwo, jacyś „otwarci” (a na co otwarci – zapytać trzeba), no i kłopot. Co tu robić? – Oto jest pytanie.

Księdzem być? – czemu nie

 

 

Plakat z takim napisem zawierającym zachętę wstępowania do seminarium, pamiętam jeszcze z czasów młodzieńczych. Uśmiechnięty chłopak z plakatu namawiał młodych mężczyzn, by zostali klerykami.

Kiedy w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rozmawiałem z moim tatą o sprawach Kościoła, mówiliśmy też o znanych nam niepokojących występkach różnych księży. Kiedy jednak już sobie ponarzekaliśmy nasza końcowa ocena była podobna. – No tak, nie powinni tak postępować, tak się zachowywać, ale z drugiej strony nie mają rodziny, są samotni, poświęcili się by być księdzem, no dobra, trzeba na te ich grzechy patrzeć „przez palce”. W tym ujęciu kapłaństwo było niemal martyrologią i najlepiej wyrażało to smutne „poświęcił się”, raczej trzeba księdzu współczuć niż go krytykować. Nie trzeba dodawać, że sami księża też tak uważali, no bo skoro się poświęcili, to z założenia są lepsi od tych, którzy sobie tak błogo i wygodnie żyją w swoich rodzinach. Za to wszystko właściwie należy im się nagroda i tę nagrodę dość skwapliwie egzekwowali od wiernych. Znacznie później, niejako zbiorczo, nazwano to klerykalizmem, który niczym ciężka choroba toczy duchowieństwo wszystkich szczebli.

A przecież takie rozumowanie jest kompletnym nieporozumieniem, jest odczytaniem swojego powołania na opak. Jeżeli człowiek realizuje swoje powołanie jest szczęśliwy. Ktoś kto szczerze odczuwa swoje powołanie do bycia duchownym, byłby nieszczęśliwy, gdyby musiał je porzucić. To samo dotyczy powołania małżeńskiego. I kapłaństwo i małżeństwo jest sakramentem, jedno i drugie jest wyborem drogi, która ma prowadzić do zbawienia, a tu na ziemi dać spełnienie i radość. To że na jednej i drugiej drodze nierzadko piętrzą się trudy i cierpienia, jest czymś oczywistym i nieuniknionym i tylko ktoś bardzo niedojrzały może sądzić, że ta droga jego życia będzie usłana kwiatami.

Pierwszy wniosek, który należy wobec tego przyjąć jest taki, że i my ludzie świeccy i księża jesteśmy ulepieni dokładnie z tej samej gliny, z tego samego prochu ziemi. Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni i nikt nikomu nie robi łaski, każdy niezależnie kim jest, musi być otwarty na życzliwą krytykę, życzliwe zrozumienie i pomoc. W przeciwnym razie, niczym przed wiekami, będziemy w różnych stanach pomiędzy którymi będzie dystans i podległość. W prawdziwej rodzinie jest troska o współmałżonka, o dzieci. To właśnie ta troska, ta miłość powoduje nieustanne zaangażowanie w dobro męża/żony, w dobro potomstwa. To się przekłada na codzienny trud, a bywa że i cierpienie, ale nieporozumieniem byłoby oczekiwanie jakieś wymiernej gratyfikacji, uznania, że rodzicom chce się wychowywać dzieci. To jest konsekwencja podjętej kiedyś decyzji.

Czyż inaczej jest z powołaniem kapłańskim, z byciem biskupem? Nieraz mam serdeczną ochotę zapytać starszych w Kościele – chłopie w czym ty jesteś lepszy od innych, w czym mądrzejszy? Powiedzcie wreszcie co dla was konkretnie znaczą słowa Jezusa, że jak ktoś chce być pierwszy, to niech stanie się ostatnim? Kompletnie inna logika Ewangelii niż ta, którą preferuje świat. Powiedzcie co dla was znaczy fakt obmycia nóg przez Jezusa swoim uczniom, jaka  jest tego wydarzenia istota, bo przecież nie chodzi tu, o nieraz ocierające się o śmieszność, umywanie nóg w Wielki Czwartek. Kiedy kochany Franciszek  napełnił ten piękny gest treścią dobroci i miłości, to oczywiście wiele osób go skrytykowało. Czyżbyście zapomnieli kto w czasach Jezusa obmywał innym nogi? Można tych pytań zadać bardzo dużo i oczekiwać bardzo jasnej odpowiedzi, wszyscy czekamy na te odpowiedzi i coraz trudniej jest nam się ich doczekać.

Wy księża i biskupi zadajecie te i inne pytania nam i dobrze, że to robicie, ale zechciejcie wreszcie zauważyć, że wskazując nas palcem, trzema wskazujecie na siebie. Trzymając się tej mądrości chińskiego myśliciela, zadajcie sobie te pytania  i to trzykrotnie. Jeżeli tak nie uczynicie, to nie miejcie pretensji, że wasze mowy kierowane do ludzi są odbierane jako religijne ble, ble, ble.

Racja czy relacja

                                           

 

Racja czy relacja? Wypadałoby jeszcze dodać –  oto jest pytanie Tak naprawdę jest to niemały i rzeczywisty problem. Bywa, że możemy oddzielnie mieć rację i oddzielnie relację i wtedy jest porządek, ale co uczynić gdy z tą samą osobą raz chcemy mieć rację a innym razem relację? Z moich osobistych doświadczeń to się nie udaje, raczej trzeba się zdecydować na jedno, albo drugie. Próba wymiennego traktowania tych wartości, często kończy się hipokryzją, albo żalem, szczególnie gdy dotyczy to spraw służbowych. Ta racja i relacja w małżeństwie jest jedną z najtrudniejszych i wymaga szczególnej miłości, wrażliwości i czułości.

Jest jeszcze jedna wyjątkowa sytuacja gdy racja musi być poprzedzona relacją i ta sytuacja ma miejsce gdy rozważamy stosunek człowieka do Boga. Jezus tę relację z człowiekiem zbudował na drzewie krzyża i nieustannie czeka na to, by człowiek chciał tę relację z Nim, budować. Ta relacja to oczywiście nic innego jak miłość do Tego, który oddał za nas swoje życie. Można przestrzegać wymagań wiary, można przestrzegać przykazań i tej relacji z Nim nie mieć, dobrze to widać na przykładzie bogatego młodzieńca. Jezus go nie potępia, ale on odchodzi smutny – nie nawiązał bliskości z Jezusem. Najęci rano do pracy w winnicy, jako zysk uważają tylko pieniądz, nie traktują jako zysku faktu, że byli cały dzień z gospodarzem, że mogli nawiązać z Nim relację, nic więc dziwnego, że uważają swoje wynagrodzenie za niesprawiedliwe. Jezus nie nazywa nas sługami, tylko przyjaciółmi. Przyjaciela nie zapędza się do kieratu, to co w przyjaźni jest czymś oczywistym i zrozumiałym, bez tej relacji jest najwyżej przykrym obowiązkiem, który z lęku trzeba wypełnić, ale najlepiej od niego się wymigać.

Nie jest żadnym odkryciem, że Kościół od bardzo dawna (ale nie od początku) na linii człowiek – Bóg, na pierwszym miejscu w swoim nauczaniu postawił rację, a nie relację. Najpierw jest Bóg jako prawodawca wymagający przestrzegania praw, które ustanowił, potem długo, długo nic i dopiero gdzieś na końcu, relacja z Nim. Jak tej relacji nie ma, to do nieba się i tak  pójdzie, ale nie daj Boże, jak człowiek nie przestrzega, albo ułomnie przestrzega racji Bożej, a to nie ma zmiłuj. W takiej sytuacji kociołek z wrzącą smołą nieustannie bulgoce.

Jaki jest efekt takiej katechizacji? Ano strach i lęk, ten lęk miał wręcz paraliżować chętnego do uczynienia zła. U nas, bo o ile się orientuję tylko u nas, przybrało to postać prawdy wiary. W ich zestawie czytamy, że Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za złe karze a za dobro wynagradza. Swoista przewrotność tego sformułowania nie polega przecież na tym, że odmawiamy Bogu możliwości karania i nagradzania, ale czynimy z tej możliwości główny atrybut naszej wiary, naszej relacji z Bogiem. W takim rozumieniu Boga ginie ofiara jaką poniósł na drzewie krzyża Jezus, ofiara która swój początek bierze z bezgranicznej i bezwarunkowej miłości Jezusa do człowieka. Ofiara która jest odkupieniem grzechów przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Ta przytoczona prawda wiary  sugeruje obraz Boga, który jest połączeniem policjanta i sędziego. Obawiam się, że nikt z nas nie czuje potrzeby budowania głębokiej relacji z osobami, które reprezentują te zawody. Wymagamy od nich sprawiedliwości i szacunku, ale nic więcej. Oni mają za zadanie strzec prawa, a nie budować relację z tymi, którzy to prawo przekraczają.

Ktoś słusznie powiedział, że tym, co najbardziej boli Jezusa, jest nasz lęk przed Nim. Na lęku, na strachu, na racji, można zbudować całkiem udaną dyktaturę, ale nie da się zbudować miłości.

To nie są teoretyczne rozważania, jesteśmy świadkami kompletnego upadku wiary budowanej tylko na racji, choćby była ona racja nie wiem jak wspaniała. Niemała część ludzi określających się jako wierzący (nie lekceważyłbym tej ich deklaracji, jakakolwiek  byłaby ta ich  wiara) zgadza się na rację Boga wyrażaną w nauczaniu Kościoła. Nie słyszałem, aby kwestionowali Dekalog czy Ewangelię, oni po prostu nie stosują jej w życiu. To jest o tyle ciekawa sprawa, że każdy z którym rozmawiałem, czuje głęboką potrzebę tłumaczenia się z tego nieprzestrzegania praw Bożych. Jeżeli czują tę potrzebę, to znaczy że ta racja jest dla nich jakoś ważna. No to jak to rozplątać?

Nie ulega wątpliwości, że system moralny chrześcijaństwa jest wspaniałym darem Boga, darem, który ma nam ułatwić szczęście i w tym świecie i w tym do którego dążymy. Aby to było możliwe człowiek musi nawiązać z Bogiem relację miłości. Jezus nazywa nas swoimi przyjaciółmi i tej przyjaźni oczekuje też od nas. I to jest klucz do zrozumienia:” Jeżeli Mnie miłujecie, będziecie przestrzegać moich przykazań”

Strach przed karzącą ręką Boga, może chwilowo powstrzymać czynienie zła, ale to jest droga na skróty w przepaścistym terenie. Nieraz słyszy się, że aby jakiś przepis był przestrzegany, to przy każdym człowieku musiałby stać policjant, co jest oczywiście niewykonalne. Bóg z pewnością dałby radę to zrobić, tylko gdzie wtedy wolność człowieka, gdzie bezwarunkowa ofiara odkupieńcza Jezusa, gdzie miłość?

Dziś, szczególnie wśród młodych ludzi, wiara w piekło rozumiane według średniowiecznych wyobrażeń, jest żadna. Przekonanie, że piekło to przestrzeń i czas, pozbawiony obecności Bożej, raczej z trudem dociera do naszej wyobraźni. Człowiek, znowu młody przede wszystkim, rozumuje prosto: jest przyjemność, także erotyczna, bardzo pasjonująca, dlaczego mam jej sobie odmawiać, co w moim postępowaniu jest złe? Jeżeli tylko zachowuję się kulturalnie, nie stosuję przemocy, jest zgoda dwojga wolnych ludzi, którzy się kochają, albo ”kochają”, to przestańcie nas męczyć przykazaniami, ewentualnie „posłuchamy was innym razem”. Co ci faceci w kolorowych fatałaszkach, którzy „już nie mogą”, będą nas pouczać i to w stylu sprzed stu lat. Pomijając merytoryczną stronę tych filipik przeciwko mediom społecznościowym i platformom filmowym kompletnie niezrozumiałym dla dzisiejszego nastolatka, to one są zwyczajnie zabawne w swej naiwności. Ja wzruszam ramionami, ale młodzi wybuchają śmiechem. Nie powinni? Może i nie powinni, ale co z tego? Mnie też nie wszystko podoba się w otaczającej mnie rzeczywistości, ale wiem, że moim starczym gderaniem osiągnę „zero czyli nic”.

Kolejny już raz przytaczam moje ulubione strofy z Asnyka:” Daremne żale, próżny trud, Bezsilne złorzeczenia!/ Przeżytych kształtów żaden cud/ Nie wróci do istnienia.”, ale tym razem dodaję od siebie, że może to i dobrze, że tych kształtów żaden cud nie wróci do istnienia. Alternatywą jest raczej:” Trzeba z Żywymi naprzód iść, Po życie sięgać nowe…” Jest w tych słowach Asnyka także nieustająca przestroga:” Wy nie cofniecie życia fal!/ Nic skargi nie pomogą!/ Bezsilne gniewy, próżny żal! / Świat pójdzie swoją drogą.”

O budowanie relacji z Bogiem nieustannie apeluje kochany Franciszek, ale u nas te kościelne młyny już nie tylko mielą powoli, one raczej zamykają drzwi, a na tych drzwiach ogłoszenie: Jesteśmy oburzeni, nie chcecie to nie, jeszcze będziecie żałować. Komentarz zbyteczny.

Jak budować tę relację z Bogiem? Ano gdybym mógł podać prostą receptę, to byłbym „prymasem”. Nie ma prostej recepty, no może jedna autorstwa E. Levinasa (zaczerpnąłem z T.P.), przypomina on dawne odkrycie mistyków: im bliżej będziemy siebie, tym bliżej będziemy Boga, który mieszka w nas.

Patrzę w kaplicy na zakochanych, jak czule oni patrzą na siebie, ale widzę też ich zakochanie w Jezusie, którego przyjmują do swojego wnętrza. Może nieco zarozumiale, ale po latach ewangelizacji młodych ludzi potrafię odróżnić tych, którzy są skłonni, i to w najlepszym razie, przyznać Bogu rację, od tych, którzy chcą i mają z Nim relację. Z pewnością doświadczają, jak każdy z nas słabości i grzechu, ale Jezus jest dla nich niesłychanie ważny, to jest Ktoś na kogo patrzą z miłością, a nie z lękiem.                                       

Seks jest… przyjemny

 

 

Po wiekach kombinowania do Kościoła dotarła wreszcie ważna  informacja – płodzenie potomstwa jest, a na pewno może być, także źródłem przyjemności i radości. Przełknięcie kolejnej informacji, że ta radość i przyjemność niekoniecznie musi wiązać się z poczęciem nowego życia, to już prawie moralna martyrologia. Odkryciem na miarę Kopernika było przyjęcie (ze zrozumieniem jednak gorzej), że ludzka seksualność jest wspaniałym darem Boga.

Podejście naszych starszych w Kościele dalej w praktyce sprowadza się do jednego – „Cicho sza”, ten „biznes”, jak mało który, według ludzi odpowiedzialnych za edukację seksualną, wymaga ciszy i wyparcia, czyli jak mawiają nasi bracia Rosjanie „Ciszej jedziesz – dalej jedziesz”. Tyle, że w tym wypadku bardziej sprawdza się żydowski dowcip o tym, jak to pewien starozakonny postanowił odzwyczaić swojego konia od jedzenia. Codziennie zmniejszał mu porcję paszy i kiedy już wydawało się, że osiągnął sukces, koń niestety zdechł.

Tymczasem rozumienie swojej seksualności przez dzieci i młodzież (dorosłych zresztą też) zatrzymało się na prostym jak konstrukcja cepa stwierdzeniu, że seks ma być przyjemny i bezpieczny. Z tym ostatnim bywa różnie i niestety także tragicznie. Historia o czternastolatku, który zabił swoją trzynastoletnią koleżankę w ciąży jest tego najlepszym przykładem. Co do warunku, że seks ma być przyjemny panuje wszakże całkowity i radosny konsensus. Nikt nie zaprzeczy temu, co napisałem w tytule, ale przejść przez życie tylko z taką refleksją, zwaną przez niektórych, filozofią życiową, to delikatnie mówiąc – mało, bardzo mało!

Jest taka bajka, bodajże Krasickiego, o wędrowcach, którzy w czasie mrozu siedzą przy ognisku, każdy z nich jest głęboko przekonany, że trzeba przynieść drewna, by dołożyć do ogniska, ale nikt z nich tego nie czyni i finalnie wszyscy zamarzają na amen. I tak  wygląda w praktyce szumne przygotowanie dzieci i młodzieży do założenia rodziny. Całokształt wiedzy i mądrości jaką zdobywają młodzi, sprowadza się do tego, co ktoś może mało estetycznie, ale za to bardzo prawdziwie nazwał – kulturą bzykania.

Dziecko od chwili kiedy zorientuje się, że jest osobą seksualną (raczej wcześnie, co skądinąd jest czymś zupełnie normalnym) i nie zostało przyniesione przez bociana, zaczyna szukać i pytać. Można by oczekiwać, że w tak ważnej i delikatnej materii, pierwszy głos powinien należeć do rodziców, cóż kiedy ich też nikt „nie uświadomił”. Część niewątpliwie stara się rozmawiać ze swoimi dziećmi, ale reszta poddaje się według zasady „przyjdzie czas to się dowie”. Że się dowie, to na pewno, pytanie brzmi raczej kiedy, w jakich okolicznościach i przede wszystkim od kogo.

Na lekcjach religii dziecko z pewnością dowie się o stworzeniu Adama i Ewy, dowie się także, że w pewnym momencie pierwsi rodzice spostrzegą, że są… nadzy – oj ciepło, ciepło. Potem dowie się, że Adam „poznał” swoją żonę Ewę, a ta urodziła dwóch chłopaków. A co to znaczy tatusiu/mamusiu, że on „poznał” swoją żonę? Ja też wczoraj poznałem koleżankę, a ona nikogo nie urodziła, no to jak jest z tym „poznawaniem„? Acha, wcześniej jeszcze dowie się, że Bóg polecił pierwszym ludziom, aby się rozmnażali i nie wymienił żadnego bociana czy innego stwora, który miałby im w tej czynności pomagać. Wraz z postępem w katechizacji, a także przy pierwszym rozumnym przeżywaniu Świąt Bożego Narodzenia, dzieciak dowie się, że Maryja jest w ciąży, podobnie jak jej krewna Elżbieta. Wkrótce będzie śledziło perypetie Józefa i ciężarnej Maryi w drodze do Betlejem, dowie się także, że Maryja urodziła Jezusa, że urodził się On tak samo jak on i wszystkie dzieci przed nim i po nim. Rozumiem, że to nazywa się seksualizacją dzieci! A może trzeba się po prostu puknąć w głowę? Wiele to nie kosztuje, a ile rozumnych refleksji może się pojawić.

Uprzedzając niektórych moich komentatorów, stwierdzam, że  życie upłynęło mi min. na owym „pukaniu się w głowę”, co jak mniemam mnie i moim bliźnim, wyszło na zdrowie.

Kolejny etap – dziecko, a właściwie już nastolatek doświadcza okresu „burzy i naporu”, a niebo nad nim – „staje w płomieniach”. Nastolatek dostrzega zmiany w swoim wyglądzie i jakby tu powiedzieć- samopoczuciu, dostrzega również, że jego koleżanka/ kolega, też się zmienia i co więcej (niektórzy powiedzą „co gorzej”) te zmiany są w jego/jej odczuciu bardzo interesujące i rodzą chęć, by je dokładniej poznać. – A fe, co za świństwa tym dzieciakom chodzą po głowie – powie niejeden zawstydzony , aczkolwiek pobożny dorosły. Można dyskutować czy chodzą po głowie, czy też burzą się „we krwie”, albo jeszcze inaczej, ale niezaprzeczalnym faktem jest, że chodzą. Skuteczność płukanki w lodowatej wodzie, mam na myśli prysznic, a nie wodospad Niagara, mogą dobrze podziałać na ogólną krzepę, ale nie wiązałbym wielkich nadziei w temacie: „chodzą”.

No to im więcej młodzi wiedzą, albo raczej nie wiedzą, tym bardziej wiedzą, że na pomoc, rozmowę, wyjaśnienie i wsparcie kogokolwiek z dorosłych liczyć nie mogą. Jeżeli już jakiś przekaz się pojawi, to albo żeby żyli w czystości (jestem za), albo żeby … uważali. Jeżeli już, to też jestem za. Rady bezsprzecznie cenne tylko jak je pogodzić z tym „chodzeniem po głowie”. No to potem mamy depresje, tragedie, połamaną młodość i oczywiście niechciane ciąże, bardzo często też pretensje do Pana Boga o wszystko. Wyrażenie „kochać się” skądinąd bardzo piękne staje się, no właśnie drodzy katecheci, rodzice i…biskupi, staje się synonimem, tak, tak zgadliście – bzykania się, to jest czytelny efekt chowania głowy w piasek.

W pewnym momencie statystyczny nastolatek stwierdza: Nie to nie, bez łachy i w młodzieńczy zachwycie nad samodzielnym odkrywaniem świata, odkrywa… strony dla dorosłych w Internecie. Zaiste co tam te zapylające pszczółki i chrabąszcze, co tam zajączki i pieski harcujące na polu, co tam „aksamitna kieszonka życia” – to pobożna nazwa, (chwila napięcia), brawo zgadliście państwo, to nazwa – macicy (autentyczne!), teraz on i ona dowiadują się co znaczy… miłość. Dowiaduje się, co może mężczyzna (oj dużo może) i co powinna kobieta (dużo powinna). Resztę dopełni pedagogika imprezowa, wymiana myśli, poglądów i doświadczeń. To zaś jest jak wiadomo – początkiem mądrości. Młodzi wychowywani w duchu altruizmu, chętnie podzielą się swoją wiedzą i doświadczeniami z rówieśnikami, a może i ze starszymi.

A potem? Potem nie będzie dwóch staruszków czule pod rękę ogarniających swoje czterdzieści czy pięćdziesiąt lat małżeństwa. Będą rozwody, będą tragedie dzieci w rozdzielonym małżeństwie i będzie aborcja choćbyśmy jej nie wiadomo jak zakazywali. Będzie często zmarnowane życie i żal do tych, którzy zamiast wprowadzić ich z miłością w dorosłe życie, opowiadali im o kulturowym marksizmie, platformach streamingowych, genderze i Netflixsie. Zamiast faktycznie przygotować ich do życia w rodzinie, pokazać piękno dwojga kochających się ludzi, pokazać, że seksualność jest darem Boga, będą słuchali bredni o masturbacji czterolatków i o „gwałceniu przez uszy”, który to gwałt, przeprowadzany przez środowiska LGBT, przemieni ich w obrzydliwych „pedałów”.

Nie jestem naiwny, wiem, że ten świat niekoniecznie idzie drogą Pana, ale na litość po to jest edukacja, po to jest duszpasterstwo, aby wychowywać, kształtować i formować. Wiem: „Ma nas na oku wiek, i wie, gdzie w tyralierce łańcuch rzadszy/ Ujmijmy się za ręce wraz, bo źle stuleciu z oczu patrzy” (B. Okudżawa – „Związek Przyjacielski”)

Jeżeli ktoś tego nie rozumie, niech się zajmie uprawą kartofli, będzie przynajmniej co upiec w ognisku.

 

 

Kłamstwo i co dalej?

                                       

 

         „Pierwsze kłamstwo, myślisz – ech

Zażartował ktoś / Drugie kłamstwo – gorzki śmiech,

Śmiechu nigdy dość / A to trzecie, gdy już Przejdzie przez twój próg Głębiej rani cię niż na wojnie wróg”  (B. Okudżawa – Trzy miłości)

 

Pierwsze kłamstwo w historii człowieka było perfekcyjne i błyskotliwie inteligentne. Diabeł mógł po prostu powiedzieć Adamowi i Ewie, że Bóg zabronił im jeść owoców ze wszystkich drzew rosnących w raju.  Ale to byłby  nonsens, bo przecież po to istniał ogród i owoce z tych drzew, by mieli co jeść. Rzeczywistość w sposób oczywisty zaprzeczałaby słowom diabła. No to diabeł pyta, niby to samo, ale nie to samo. Diabeł pogardza człowiekiem, nienawidzi go, a tu traktuje go niczym eksperta, chciałby się dowiedzieć, cóż w tym złego? Na pytanie trzeba odpowiedzieć, no to Ewa odpowiada. W pytaniu węża jest powołanie się na prawdę:” Czy to prawda…”, – o tym jeszcze później. Nawiązując dialog z diabłem Ewa, jak to się mówi, połyka haczyk z przynętą, teraz diabeł może już kłamać otwartym tekstem.

Nie trzeba dodawać, że diabelska metoda jest nieśmiertelna, ale czasy się zmieniają i ludzie też, dlaczego kłamstwo miałoby stać w miejscu, przecież postęp trwa i dynamicznie się rozwija. I o tym kilka refleksji.

Najpierw historia, której sam byłem uczestnikiem. Telefon, pani informuje mnie, że mogę się zapisać na bezpłatny bio-rezonans. Byłem zajęty więc to „bio” jakoś umknęło mojej uwadze, upewniłem się tylko czy na pewno bezpłatne, pani potwierdziła mówiąc, że finansuje je NFZ. I to mnie ostatecznie przekonało. Już w domu coś mnie jednak zaniepokoiło, zadzwoniłem do NFZ-etu z pytaniem czy faktycznie to badanie finansują i usłyszałem zdecydowane „nie”. Zapytałem pana Googla co o tym sądzi, znaczy się o bio-rezonansie i dowiedziałem się, że owo badanie jest oczywistą medyczną bzdurą. Ale uwaga – faktycznie jest ono bezpłatne, a więc pani powiedziała prawdę. Niestety to było kłamstwo z powołaniem się na prawdę, powołanie się na Narodowy Fundusz miało tylko uwiarygodnić kłamstwo, ale badanie jest dalej bezpłatne tyle, że ta miła pani nie powiedziała, że jak wynik będzie zły, a podejrzewam, że zawsze będzie zły, to konsultacja „lekarska” jest już płatna, a kto z niej zrezygnuje, jak się dowie jakie to straszne choroby mu zagrażają?

Tę metodę okrojonej prawdy z powodzeniem stosują twórcy całkiem sympatycznych reklam.

Każdy normalny człowiek wie, że żadne lekarstwo nie działa natychmiast po połknięciu, ale w reklamie działa natychmiast. Na twarzy pani, która zażyła reklamowane przez siebie lekarstwo, jeszcze przed sekundą malowało się niezmierne cierpienie, a sekundę później już jest rozpromieniona z radości. W ten sam sposób katar znika nie po siedmiu dniach, a po jednej kropelce cudownych kropli. Stetryczały dziadek po zażyciu witamin wbiega na czwarte piętro, a plama z ketchapu na białej bluzce znika po wypraniu w konkretnym proszku. Niby wszyscy znamy tę konwencję, wiemy że to przysłowiowa lipa i … kupujemy, bo a może zadziała, pewnie nie od razu, ale skoro reklamują. Co tam jednak głupi proszek do prania, jak kupisz reklamowany samochód, to nie tylko nim będziesz jeździł, ale szczęście uśmiechnie się do ciebie, do twojej rodziny i twojego psa, który sympatyczną mordę wystawi przez okno auta  Takie szczęśliwe, uśmiechnięte i kochające się rodziny wsiadające do nowego modelu samochodu, to po prostu cud natury. Po co mozolnie budować wspólnotę małżeńską i rodzinną, wystarczy gotówka albo kredyt oczywiście na tak korzystnych warunkach, że nawet nie zauważysz, że go spłacasz. To oczywiście tylko kilka przykładów z niezliczonej ilości reklam, które oprócz tego, że nas ogłupiają,  są zwyczajnym kłamstwem.

Kolejnym rodzajem kłamstwa jest uogólnienie – wszyscy kradną, wszyscy biorą łapówki, sędziowie złej zmiany to nawet za kilogram kiełbasy wydają niesprawiedliwe wyroki. Wszyscy księża mają kochanki/kochanków i są pazerni na pieniądze. Każdy z nas spotkał w swoim życiu kłamców, złodziei i łapówkarzy, są księża, którzy łamią celibat i są pazerni na pieniądze, tylko na jakiej podstawie – wszyscy? To jest kłamstwo w stosunku do wielu uczciwych ludzi fałszywie oskarżanych.

I wreszcie kłamstwo skierowane przeciw konkretnemu człowiekowi, przeciwko konkretnym nazwanym środowiskom. Ósme przykazanie Dekalogu w potocznym rozumieniu jest streszczane do krótkiego – nie kłam, ale ono brzmi:” Nie będziesz mówił fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. To prawda, że to fałszywe świadectwo było zawsze w użyciu i zawsze służyło jako podstawowe narzędzie niszczenia drugiego człowieka, ale to co obserwujemy teraz, to jest tsunami kłamstwa. Nie wiem czy kłamstwo może być nie bezwstydne, ale do tego kłamstwa, które rozgościło się w naszej Ojczyźnie, dodanie tego przymiotnika wydaje się absolutnie konieczne. W najmniejszym stopniu nie lekceważąc kłamstwa powiedziałbym, że pół biedy gdy czynią je ludzie dla których Dekalog i Ewangelia, nie ma żadnego znaczenia. Krótko mówiąc, ludzie niewierzący kłamią poniekąd na swój rachunek, ale gdy robią to ludzie, którzy publicznie nazywają się chrześcijanami, którzy publicznie przedstawiają się jako gorliwi katolicy, to jest to już jakiś moralny horror, czy używając starszego określenia, to jest wyjątkowe bezeceństwo, nie mówiąc o zgorszeniu. Symbolem takiego kłamstwa, czy też momentem założycielskim jest ów słynny „dziadek z Wehrmachtu”. Walka polityczna, ma swoje prawa i nie widzę nic złego w tym, że każdy uczestnik tej walki stara się wypaść lepiej od swojego konkurenta. Nie ma nic zdrożnego w tym, że każdy z nich uważa, że ma lepszy pomysł, jak uczynić życie jego wyborców szczęśliwszym, taki jest ogólnie przyjęty standard. Jak jednak można zarzucać swojemu przeciwnikowi, który według Dekalogu jest moim bliźnim, którego mam kochać jak siebie samego, najgorsze łajdactwa, a w kategoriach chrześcijańskich grzechy wołające o pomstę do Boga. Jak można bez żadnego dowodu zarzucać, że przeciwnik promuje eutanazję, handel dziećmi i pedofilię, jak można połowie społeczeństwa zarzucać, że jest zdrajcami, a potem iść do kościoła i wznosić oczy ku niebu. Jak można odmawiać przeciwnikowi prawa do bycia dzieckiem Bożym, skoro jak mówi psalmista On utkał nas w łonie naszej matki, a prorok Izajasz przekazuje, że Bóg wyrysował nas na swojej dłoni. Co musiał uczynić ojciec kłamstwa, by publicznie odmawiać przyrodzonej godności osobom LGBT, a kwestujących na WOŚP dzieciakom mówić, że służą diabelskiej ideologii? Co musiał uczynić ojciec kłamstwa, by przekonać połowę narodu, że każdy uchodźca to bandyta, a ranne dzieci i kobiety z korytarza humanitarnego gdyby powstał, zniszczą wiarę katolicką w naszej Ojczyźnie. Wiem, powtarzam się, ale obiecuję, że ja lewak, kulturowy marksista gorszy od wspomnianego Wehrmachtu, facet który zawsze wie po której stronie się „ustawić”, czytelnik polskojęzycznych czasopism i oczywiście były (niestety) deprawator seksualny i … (liczę na kreatywność niektórych komentatorów), będę dalej się powtarzał.

Nie jestem tak naiwny, by przypisywać złe cechy, a konkretnie skłonność do kłamstwa, tylko jednej grupie ludzi zgromadzonych wokół takiego czy innego przywódcy, ale faktem jest, że dziś to kłamstwo zostało uszlachcone i weszło na salony społeczne, polityczne i co najbardziej boli – kościelne.

Kłamstwo uderza w drugiego człowieka, ale jeszcze bardziej w jego autora. Mówi się, że kłamstwo ma „krótkie nogi” – niestety to jest tylko pobożne życzenie, podobnie jak to, że kłamstwo nigdy nie pokona prawdy, na tamtym świecie – z pewnością. Kłamstwo oczywiście nie jest wszechmocne, ale w konkretnym człowieku, w konkretnej partii czy środowisku, może odnieść oszałamiające sukcesy. Dzieje się tak, gdy człowiek nie zauważa, czy też nie chce zauważyć, że kłamstwo nie jest już jego drugą naturą, ale pierwszą, wtedy diabeł święci tryumfy. Podstawą kłamstwa, jego zaczynem, jest nienawiść do człowieka, który chce być wolnym, chce korzystać z daru wolności, który podarował mu Stwórca. Jeżeli prawda nas wyzwoli, to logiczną konsekwencją tego stwierdzenia jest to, że kłamstwo nas zniewala, i to nie jest optymistyczne zakończenie.

 

 

 

 

 

Gdyby babcia miała wąsy…

 

 

Słowo, słówko „gdyby”, jest niemal magiczne ze względu na swoje rozliczne zastosowania: „Gdyby babcia miała wąsy, to byłaby dziadkiem; Gdybał kogut o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścieli (przepraszam wegetarian) ; Gdybym ci ja miała skrzydełka jak gąska… (fragment ludowej piosenki)”. Używamy również określenia „gdybanie” – to wtedy gdy ktoś zanadto popuszcza wodze fantazji w kreśleniu tego, co mogłoby się wydarzyć, lub może się wydarzyć. Nie uważam oczywiście, że planowanie czy przewidywanie jest rzeczą złą, dzięki niemu możemy przynajmniej częściowo przewidzieć niebezpieczeństwa nam grożące. Są wszakże dwa warunki potrzebne do  takiego przewidywania – pokora i rozsądek, jeśli tego braknie mamy do czynienia właśnie z gdybaniem czyli bezmyślną paplaniną. Na temat tej paplaniny ktoś słusznie zażartował, że jak są tacy mądrzy, którzy na pewno wiedzą, co będzie za 20 lat, to niech podadzą wyniki najbliższego losowania „totka”. Pół biedy gdy owo „co by było, gdyby było”, dotyczy spraw mniej ważnych, gorzej gdy fałszywi prorocy swoje niczym nie uzasadnione fantazje i „proroctwa”, przedstawiają, jako coś absolutnie pewnego i zachowują się tak, jakby wczoraj byli na prywatnej audiencji u samego Pana Boga.

Parę lat temu w tzw. chrześcijańskim narodzie rozgorzała wielka dyskusja:” Co by było gdyby Polska – przedmurze chrześcijaństwa, mesjasz narodów i ojczyzna umiłowanego św. Jana Pawła II, przyjęła uchodźców?” Przypominam: kościoły zamienione na meczety, katolicy wycinani „w pień” (raczej wysadzani), ci którzy przeżyją z radością będą przechodzili na islam, nasze matki Polki gwałcone, a dzieci porywane i przerabiane na macę, znaczy się nie, to w żydostwie. No tak, gdyby na dzień dobry do naszego kraju zawitało kilka milionów uchodźców, to nie twierdzę, że nie byłoby problemów natury kulturowej, także religijnych i socjalnych. To z pewnością dla naszego państwa, które Republiką Federalną z zza miedzy nie jest, byłoby wyzwaniem, ale my mówimy o siedmiu tysiącach, kochany Franciszek apelował, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę. Potem była tylko mowa o korytarzu humanitarnym dla ciężko rannych dzieci i kobiet, też twarde nie. Ja wiem te siedem tysięcy mnożyłoby się jak króliki australijskie, tylko to nie były króliki tylko nasi bracia, nasi bliźni. W scenie sądu ostatecznego w Ewangelii Bóg nic nie mówi o narodowości i wierze tych, którym pomaganie jest jednoznaczne z pomaganiem Jemu, a odrzucenie z odrzuceniem Jego!

Młodsi czytelnicy „Deonu” może już nie pamiętają co miało się stać, gdybyśmy weszli do UE no to przypominam, bo niektórzy z tych gdybających udają, że nie pamiętają: landyzacja kraju, zawłaszczanie za bezcen polskiej ziemi, chłopi z tych ziem za parobka u bauera, najprawdopodobniej bezbożnego, czyli drugi sort, bo pierwszym będą Niemcy, no i oczywiście nieśmiertelni Żydzi, którzy przejmą na własność wszystko co się rusza. Oczywiście jakby nie wspomnieć o  łapankach na staruszków w celu ich przymusowej eutanazji, nie mówiąc o całym morzu wszelakiego zboczenia, które radośnie wleje się w kraj mlekiem i miodem płynący i będący ostoją prawdziwej i nieskażonej wiary przodków naszych, amen. No to mała dygresja.

Czy ktoś zauważył, że bez udziału tego „bauera’ bardzo polski polityk podzielił naszą Ojczyznę na pierwszy i drugi sort, na kanalie, zdradzieckie mordy, na złodziei i komunistów, na tych którzy stoją po właściwej stronie i na tych, którzy stoją tam gdzie stało ZOMO? No to odwagi drodzy rodacy, powiedzcie bez żadnej przenośni waszym bliskim, krewnym i przyjaciołom, którzy nie głosowali na jedynie słuszną partię, że są kanaliami i zdradzieckimi mordami, powiedzcie tym, którzy czytają „Tygodnik Powszechny”, „Więź” „W drodze”, „Znak”, którzy solidaryzują się z księdzem Bonieckim, z księdzem Wierzbickim, z Ojcem Wiśniewskim, z kapłanami którzy podpisali słynny list, że są pociotkami diabła, że są gorsi od Wehrmachtu, a przynajmniej mieli w nim dziadka. No powiedzcie co tak naprawdę myślicie o Franciszku, powiedzcie komu zawdzięczamy pustki w kościołach (nie mówię o ograniczeniach pandemicznych), powiedzcie komu zawdzięczamy, że nasz Kościół Powszechny, Katolicki jest w stanie głębokiego podziału i kto się z tego podziału cieszy. Głupie pytania? Tak głupie i przez głupiego pisane, w końcu nie tak dawno napisałem, że zgłupiałem. Ale to nie koniec „co by było gdyby?”

Co by się stało gdyby „tęczowa zaraza”, przy której jak wiadomo Covid to mały pikuś weszła do naszych katolickich, a niby jakich innych, domów? No mógłby być problem choćby demograficzny, bo jak wiadomo „tęczowi” się kiepsko rozmnażają, więc kryzys demograficzny, ale z drugiej strony jest ich ciągle tyle samo. Tacy się rodzą, tacy umierają jak my wszyscy, więc może program minimum dla największych nienawistników – odwalcie się od nich! No tak, ale oni będą seksualizować nasze dzieciaki. No to jest poważna sprawa, wyobrażam sobie (czyli gdyby) jak mogłoby to wyglądać.

Do przedszkola wchodzi dwójka seksualizatorów, specjalność wyuczona –  masturbacja czterolatków. Dyrekcja przedszkola wita ich chlebem i solą, wróć, paczką prezerwatyw, następnie masturbatorzy zarządzają koedukacyjną nagość dzieciaków, podchodzą do każdego i… (wyobraźnia!) Gdyby tak było to ja bym im… namawianie do przestępstwa jest karalne więc nie powiem co bym im zrobił.  Zwracałem już uwagę, że dzieciaki, szczególnie te trochę starsze, radośnie seksualizują się same, korzystając z ogólnie dostępnych materiałów przy obojętności szkoły, wielu rodziców i oczywiście katechetów, którzy sądzą, że życie seksualne jest w głębokim odwrocie, a on i ona jeżeli podejmują współżycie to wyłącznie dlatego, żeby przysporzyć będącemu w tarapatach ZUS-owi przyszłych płatników.

Co by było gdyby prezydentem został kandydat opozycji? Nie będę szczegółowo wyliczał, żeby nie robić konkurencji tzw. telewizji publicznej, powiem tylko, że gdyby tak się stało to Sodoma i Gomora okazałyby się niewinnymi wioskami. Na razie nieszczęście zostało oddalone, ale „gdyby” jest cały czas aktualne.

No na koniec zabawna choć jak najbardziej prawdziwa historia. Otóż pewien obywatel postanowił zaspokoić głód ziarenkiem słonecznika, jednym ziarenkiem, które znalazł w swojej kieszeni. Jak wiadomo „dziewczynka z zapałkami” postanowiła się ogrzać zapalając zapałki, nasz bohater zaś posilić się wspomnianym ziarenkiem, niestety i dla dziewczynki i dla obywatela, historia skończyła się fatalnie. Nasz bohater po zjedzeniu wspomnianego ziarenka, łupinę go okalającą wyrzucił na chodnik. Miał pecha zobaczyli to nasi dzielni i pracujący z poświęceniem policjanci i wymierzyli mu mandat za zaśmiecanie środowiska. Wprawdzie skruszony obywatel chciał ową łupinkę sprzątnąć, ale nie ma zmiłuj. Ponieważ mandatu nie przyjął sprawa trafiła do sądu. Pani sędzina (nie wiem z jakiej zmiany) winę jego uznała i odpowiednio do wagi popełnionego bezeceństwa ukarała. Na uwagę zasługuje wszakże jej uzasadnienie sprowadzające się do stwierdzenia, że gdyby wszyscy rzucili taką jedną łupinkę, to byłby śmietnik. Faktycznie, gdyby tak z dziesięć tysięcy obywateli umówiło się, że w tym samym miejscu, o tej samej godzinie każdy z nich rzuci na chodnik łupinkę, to może kopca Kościuszki nie dałoby się z tego usypać, ale zaśmiecenie byłoby widoczne, krótko mówiąc – Wisła się pali! Na szczęście sąd drugiej instancji zrezygnował  z „gdyby” i obywatela uniewinnił.

Gdybym ci ja miał skrzydełka jak gąska, to dopiero bym sobie pohulał, ale nie mam, ot i żal.

Miód w sercu

                                       

 

Gdzieś zasłyszana anegdota. Po trudnym, ale przyzwoitym życiu, jakiś człowiek puka do bram nieba, św. Piotr wpuszcza go na niebiańskie podwoje, człowiek idzie i spotyka Boga, przystaje i pyta:” Po co to wszystko?”, mając na myśli swoje życie. Bóg patrzy na niego i zadaje mu pytanie:” Pamiętasz byłeś kiedyś na wczasach? – No tak byłem – odpowiada on – i siedziałeś przy stole z pewną kobietą? –  Tak pamiętam – i podałeś jej cukierniczkę – no podałem – no to właśnie dlatego”. To anegdota, ale przypadkowo odkryłem coś podobnego, tyle, że to już nie anegdota, ale  realne wydarzenie opowiedziane przez znanego aktora, którego życie, łagodnie mówiąc, było mocno skomplikowane. Pozwalam sobie streścić to co opowiedział:” Jadę sobie samochodem, upał straszny, przy drodze stoi młody człowiek i macha ręką, nie miałem ochoty się zatrzymać, ale pomyślałem, że jak jeszcze tak dłużej postoi, to dostanie udaru słonecznego. Człowiek wsiada, zaczyna się rozmowa i on mówi, że ja go już drugi raz zabieram, no nieprawdopodobne, nic nie pamiętam. I wtedy on mówi, że to było rok temu, wyszedł właśnie z domu dziecka, dostał jakieś niewielkie mieszkanie do remontu i parę groszy na ten remont. Kiedy wtedy wysiadał zapytałem go czy pracuje, okazało się, że pracuje, najpierw na umowę okresową, a teraz zaproponowali mu pracę na etat, ale musi wykonać płatne badania lekarskie, a nie ma pieniędzy. Pytam ile te badania kosztują, odpowiada, że dziewięćdziesiąt złotych, wyjąłem stówę, dałem mu i powiedziałem żeby zrobił te badania a o sprawie zapomniałem. A teraz on opowiada mi, że te badania zrobił, ma pracę i jedzie do dziewczyny stopem, bo całą pensję przeznaczył na zrobienie prawa jazdy. Ma pracę, ma dziewczynę, dorobi się samochodu, jego życie będzie uporządkowane, wystarczyła tylko stówa”

Po przeczytaniu tej pierwszej anegdoty można pomyśleć, że ów dialog z Bogiem, to kiepski niebiański żart, ale tak naprawdę jest to piękna opowieść pokazująca głębię ludzkiej egzystencji. Życzę temu aktorowi z drugiej anegdoty długiego życia, ale tak sobie myślę, że kiedy stanie przed Panem i być może zada Mu pytanie „po co?” to, niewykluczone, że Pan przypomni mu tę historię i odpowie mu:” Właśnie po to”.

W codziennej gonitwie zapominamy, że nie żyjemy tylko dla siebie, św. Paweł powie, że nie żyjemy tylko dla siebie i nie umieramy tylko dla siebie. Wiele lat później urodzony w szesnastym wieku angielski poeta John Donne napisze:” Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułamek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie

Zabieramy na tamten świat naręcza dobrych i złych uczynków, zabieramy także nasze relacje z bliźnimi, których spotkaliśmy w drodze do wieczności. O te relacje z najbliższymi nam osobami staramy się, lepiej lub gorzej, dbać ale to tylko niewielka cząstka. Ile osób spotkaliśmy w swoim życiu – tysiące, dziesiątki tysięcy? Na wielu z nich odciskamy swój ślad, swój trop, często o tym nie wiedząc. Idąc przez świat mijamy tylu ludzi, nie znamy ich imion, nie pamiętamy ich twarzy, ale przez moment, mówiąc nieco pompatycznie, stanowiliśmy niepowtarzalną konstelacje w ludzkim kosmosie. Spotkaliśmy się w dzieciństwie Bożym.

Nieraz powiedzieliśmy jakieś słowo, zdanie, nieraz uśmiechem „okrasiliśmy” nasz gest. Tylko nielicznych zachowujemy w naszej pamięci i opowiadaniach. Jako młodzi ludzie, gdy naszemu koledze coś zginęło, ze śmiechem stwierdzaliśmy, że w przyrodzie nic nie ginie, najwyżej… zmienia właściciela. I to jest prawda, nawet ten życzliwy uśmiech, którym obdarzyliśmy kogoś, nie ginie, on sobie „idzie”. Może jednemu poprawi nastrój, innemu przypomni wiarę w ludzką dobroć, a jeszcze innemu rozjaśni dzień. Któż to wie, albo inaczej – jeden Bóg to wie.

Psalmista w błagalnej modlitwie woła do Boga:” Jeżeli zachowasz pamięć o grzechach, Panie/ Panie, któż się ostoi?” Wierzę, że On wysłucha tej modlitwy i również wierzę, że zachowa pamięć o najmniejszej nawet czułości względem spotkanego bliźniego. A kiedy już staniemy przed Nim, wtedy On wytłumaczy nam „po co?”.

Jeszcze kilka zdań na temat nieco dziwnego może tytułu. Właśnie taki tytuł nosi jedno z opowiadań śląskiego pisarza Gustawa Morcinka.  Bohater opowiadania zrezygnował z tego, co mu się należało, na rzecz drugiego człowieka i wtedy poczuł, jak krople złocistego miodu kapią na jego serce. Tego miodu w sercu życzę wszystkim, a szczególnie czytelnikom tego bloga w roku 2021.

Kościół „kościelny” i Kościół wiernych

 

 

To był początek lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, „wczesny Gierek” jak potem mówiliśmy. Odprawa młodszej kadry dowódczej Ludowego Wojska Polskiego, odprawę prowadzi oficer polityczny pamietający jeszcze, jak rzewnymi łzami płakał po tow. Stalinie. Instruuje jak powinna wyglądać izba żołnierska (rodzaj świetlicy). Powinien w niej być kąt historyczny, kąt oręża wojskowego, kąt patriotyczny, kąt najwybitniejszych dowódców LWP, kąt ruchu robotniczego, kąt władz państwowych… W tym momencie jak to się mówi „z głupia frant” jakiś podporucznik „wchodzi” w słowa majora i stwierdza:” Ale tow. dowódco, izba ma tylko cztery kąty”. Major spojrzał na niego wzrokiem bazyliszka i zmienił temat. Nie trzeba dodawać, że „studiowanie” zawartości tychże kątów przez żołnierzy było więcej niż nikłe.

Przypominam tę anegdotę, bo czasy się zmieniły, ale izby dalej mają cztery kąty. Rzecz w tym, że nasi hierarchowie jakoś nie przyjmują tego do swojej wiadomości i dalej urządzają swoje kąty „kościelne” nie bacząc, że nie tylko nie sumują się one do czterech, ale że zainteresowanie nimi wiernych, jest łagodnie mówiąc, niewielkie. Nieraz już pisałem o „wyposażeniu” tychże kątów, więc nie ma co się powtarzać, ale o jednym muszę koniecznie wspomnieć. To jest kąt o nazwie :” Życie nienarodzone” i piszę to bez żadnej ironii, bo sprawa zbyt poważna. Ja osobiście nie muszę wierzyć, że każde poczęte dziecko jest darem Bożym, jeszcze raz – nie muszę wierzyć – ja to wiem i mojego punktu widzenia to sprawę kończy! Arcybiskup mówiąc o szacunku dla życia nienarodzonych cytuje słowa Matki Teresy z Kalkuty:” Jeśli matka może zabić własne dziecko, to co nas powstrzyma, żebyśmy nie pozabijali się nawzajem”. To piękne i jakże mądre słowa. Arcybiskup zapewne nie był zainteresowany przypomnieniem faktu, że Matka Teresa, noblistka i osoba znana na całym świecie, po dniu oficjalnej wizyty w Polsce, wyruszyła wieczorem by na ulicy nieść pomoc bezdomnym. Biskupi z zapałem bronią życia ukrytego w łonie matki (słusznie!) mając, niemal w całości, obojętność i lekceważenie życia już narodzonych. Patrzą obojętnie, a wielu z oficjalnym przyzwoleniem, na diaboliczne dzielenie społeczeństwa i narodu, zgadzając się z herezją podziału na lepsze i gorsze dzieci tego samego Ojca. Gdy dzieje się tyle zła, gdy podziały biegną w poprzek wielu rodzin, gdy okrutna pandemia rodzi tragedie i cierpienia, jedyne co interesuje nasz Episkopat to … urządzanie swoich kątów i zasady. Może wreszcie sięgną na nowo do Ewangelii i przypomną sobie, jak nazywali się ówcześni stróże zasad, bardzo religijni skądinąd i bardzo starający się być widocznymi dla wszystkich. To są wasi bohaterowie? Odbiegłem od tematu, a właściwie go nie zacząłem, ale jeszcze o jednym.

To jest czas o tym jak przyszło do nas Słowo, jak stało się ciałem. Ale to jest też czas słowa pisanego małą literą, ono też jest darem Boga bez którego nie powstałaby ludzka wspólnota. Wielu ludzi dobrej woli patrzy z bólem jak w ostatnich latach to słowo w przestrzeni publicznej jest plugawione kłamstwem i nienawiścią. Jakże dramatycznie brakuje pasterzy, którzy donośnym głosem powiedzieliby – „dość”, dosyć szczucia jednych na drugich, dosyć dzielenia na swoich i wrogów, dosyć wykorzystywania imienia Boga do niecnych celów, dosyć „bronienia” wiary katolickiej.

W minionym roku słowo „kryzys” w odniesieniu do Kościoła w Polsce, było odmieniane we wszystkich przypadkach, a ja zastanawiam się czy faktycznie ten kryzys jest. Przetrwa i ten Kościół który nazwałem kościelnym i rozwinie się (już się rozwija!) Kościół ludzi wiernych swojemu powołaniu chrześcijańskiemu. Kościół instytucja był, jest i pewnie jeszcze długo będzie potrzebny. On wrósł w naszą kulturę i obyczajowość, wiem, że owo Polak – katolik, to głupota i herezja, ale coś z tego jest. Ludziom potrzebna jest jakaś duchowość czy transcendencja, choćby była ona ułudą, faktycznie nie samym chlebem żyje człowiek. Przecież nasz rok kalendarzowy nieustannie jest organizowany przez święta katolickie. Barwne i radosne pochody 6 stycznia, niedługo potem św. Walenty towarzyszy zakochanym, Wielki Post chwalą dietetycy, a dzieciaki się cieszą ze święcenia pokarmów w Wielką Sobotę. Procesja Bożego Ciała, jak obserwuję od wielu lat, to okazja do spotkania znajomych, a i spacer miły, szczególnie jak pogoda ładna, a zwykle jest. Patriotyzm „Cudu nad Wisłą” w sierpniu i zaduma nad grobami w listopadzie i jakże polskie Boże Narodzenie, choć tak pięknie kojarzyło się ze śniegiem i mrozem, to trzeba się zadowolić zakupami i choinką. A przecież będą chrzciny, I Komunia św., śluby i …pogrzeby. Stale coś się buduje, to i poświęcić trzeba i zawsze coś tam do kieszeni wpadnie. Pewnie ludzi będzie mniej, ale i seminaria świecą pustkami. Ci co zostaną dadzą radę, głodu nie będzie.

Biskupów też pewnie trochę ubędzie, ale wolności im nikt nie zabierze. Będą wygłaszać przemówienia, pisać listy i wydawać komunikaty, będą pouczać i narzekać, pomstować na Netflix i straszyć „kulturowym marksizmem” (nareszcie coś nowego), to już taka tradycja ostatnich lat. Ludzie powiedzą -posłuchamy was innym razem, młodzież pośmieje się radośnie, jak usłyszy co ma oglądać, słuchać i z czym walczyć, lista będzie, co oczywiste, ciągle uaktualniana. Jakieś prześmiewcze memy w Internecie, trochę bluzgów w komentarzach i rycerze Maryi z kastetami na dłoni, zwanymi przez niektórych różańcami. Biznesmen z Torunia postawi nadajnik na księżycu i radio celowane do każdego słuchacza, a na smartfonie wyświetli się litania ilustrowana jego uśmiechniętą twarzą i prośbą o datki. Biskupi z czasem po długim i spokojnym życiu zostaną ogłoszeni żołnierzami wyklętymi.

Ale jest też Kościół wiernych, a właściwie on był zawsze i będzie zawsze, Kościół pasterzy, którzy zawsze szukali zaginionych owiec, a poranione i zagubione brali na swoje ramiona. Kościół który nie szukał możnych tylko biednych i odrzuconych, co więcej głosił, że właśnie w nich w szczególny sposób mieszka Jezus. Nie trzeba szukać ich w dalekiej przeszłości, dość wymienić Matkę Teresę, ks. Popiełuszkę, ks. Kaczkowskiego, ks. Zieję. A ilu było tych, którzy nie przeszli do tej wielkiej historii miłosierdzia, ale pozostali w sercach tych, którym pomogli. Wspominam kapłana, którego nazwisko niewiele mówi, który z kolędy przywiózł straszliwie zaniedbanego starca, położył w swoim pokoju i był dla niego jak miłosierny Samarytanin. Ból wspominać jaką „nagrodę” wymyślił dla niego jego biskup.

Mamy żyjących ludzi, którzy prawdziwie są przyjaciółmi naszego Boga, znowu dość wymienić S. Małgorzatę, dominikanki z Broniszewic ( w komentarzach  czytałem, że niektórym z czytelników „Deonu” już się one znudziły) Mamy ks. Bonieckiego, O. Wiśniewskiego, mamy może niewielu, ale mamy kapłanów, których pożera troska o tych, których powierzono ich opiece. Mamy „Zupę na Plantach” i wiele podobnych przedsięwzięć. Jakże nie wspomnieć Janiny Ochojskiej i… no właśnie, i Jurka Owsiaka. Oni wszyscy budują wspólnotę miłości bliźniego. Nie pytam nikogo o wiarę, nie pytam czy chodzi do „kościółka” i co sądzi o genderze i marksizmie kulturowym. Parafrazując słynny wiersz A. Słonimskiego o nich można powiedzieć – ci są z Kościoła, ci którzy cierpią z innymi i którzy z nimi są. To są ludzie, którzy nigdy nie zamienią Dobrej Nowiny na… „dobrą zmianę”.

I ten Kościół zgodnie z obietnicą daną przez Jezusa przetrwa, będzie otwarty dla każdego kto zatęskni za Bogiem, choć może nie do końca potrafi Go nazwać. A Kościół kościelny? Nie wiem. Droga do nawrócenia, droga do odmiany myślenia, o którą nawołuje św. Paweł, jest otwarta dla każdego, także dla tych, którzy mienią się pasterzami i są dumni… ze swojej pokory.

Noc narodzenia – co wiemy?

 

 

Jest jakaś niesamowita dysproporcja między opisem narodzenia Jezusa w Ewangelii, a naszymi narosłymi przez wieki, wyobrażeniami na ten temat. Można oczywiście nieco wzbogacić ewangeliczną wiedzę o ustalenia różnych naukowców badających tamte czasy, ale to i tak niewiele. Próbuję więc na swój własny użytek „wycisnąć” z tych kilkunastu zdań opisu, to co najważniejsze. To oczywiście nie oznacza odrzucenia tego całego, jakże pięknego obyczaju związanego z tymi świętami. Ten obyczaj też może nas przybliżyć do tajemnicy wcielenia Syna Bożego, ale tu smutna dygresja. Przeczytałem wczoraj list czytelniczki zamieszczony w Onecie. Opisuje jak bardzo przydało się dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole. Skorzystał z niego głodny, bezdomny mężczyzna, który zapukał kiedyś do jej drzwi. Opowiadając o tym znajomym stwierdziła, że może właśnie sam Jezus pod postacią owego bezdomnego zawitał do jej rodziny na tę wigilijną noc. Reakcja znajomych bezcenna – potraktowali ją jak wariatkę.

Ale wracajmy do tekstu Ewangelii. Łukasz Ewangelista napisał, że dla Maryi i Józefa nie było miejsca w gospodzie, Jezus musiał więc urodzić się w jakimś budynku gospodarczym, może faktycznie jak śpiewamy w kolędach, w stajence czy grocie. Gospoda to nie wytworne salony, to typowe schronienie dla podróżnych, ale i to było za dużo dla Syna Człowieczego. Dolna strefa stanów niskich. Konkluzja nasuwa się sama – to było bardzo ubogie Boże Narodzenie. Jeśli to zapisze się w naszym sercu, to możemy sobie dodać i to sianko i te sympatyczne zwierzaki ogrzewające swoim oddechem Dzieciątko. Może też być choinka, śnieg i mróz, chociaż to coraz bardziej deficytowe materiały.

Zapewne było wówczas w Betlejem sporo pobożnych ludzi, ale Anioł pański stanął przed pasterzami. Ich niewyszukana prostota, wiara i ubóstwo bardzo pasowało do tych konkretnych narodzin. Wiele lat później Jezus będzie przedstawiał się jako Dobry Pasterz i dziękował Ojcu, że prawdę o nim objawił ludziom prostym, prostym w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ale zwróćmy uwagę na jeszcze jeden szczegół dotyczący pasterzy. Pięknie to brzmi w starym tłumaczeniu Biblii ks. Wujka:” A byli pasterze w tejże krainie czujący i strzegący nocne straże nad trzodą swoją”.Czujący i strzegący” – czyż można piękniej ich przedstawić? Może właśnie dlatego stanął przed nimi Anioł. To także i dla nas wskazówka, wszakże słowo „czuwanie” jest jednym z kluczy do zrozumienia Dobrej Nowiny.

Można nieco powątpiewać czy natychmiast do Anioła dołączyło ”mnóstwo wojska niebieskiego”, bo to mogłoby mocno wystraszyć pasterzy, ale do wyrażenia radości niebios i „ludzi dobrej woli”, z pewnością to się pięknie nadawało i Ewangelista wspaniale to ujął. A może pasterze coś jednak słyszeli z tych głosów anielskich, bo wracali od Dzieciątka wielbiąc i wysławiając Boga, co świadczyło o ich niezmiernej radości.

Mamy więc ubóstwo Bożego Narodzenia, mamy bardzo zwyczajnych ludzi, którzy jako pierwsi zobaczyli Jezusa. Oni z pewnością nie należeli do ówczesnej elity religijnej, raczej można przypuszczać, że ta nimi gardziła. Widać już i wtedy był „ciemny lud”. Mamy też ich radość i uwielbienie Boga. Naprawdę dużo można się dowiedzieć z tych kilku zdań ewangelicznego opisu narodzenia Pana. Teraz każdy z nas musi rozpoznać w swoim sercu, co znaczy ubóstwo, co znaczy „czujący i strzegący”, co znaczy radość Bożego Narodzenia.

 

 

Rzecz o zdziwieniu

                                        

 

Parę lat temu w jakimś komentarzu napisałem, że przyjdzie czas, gdy hierarchowie i starsi w Kościele, gorzko zapłaczą z powodu bezwstydnego i gorszącego sojuszu tronu i ołtarza, a także obojętności (w najlepszym razie) na to, co wyprawia pewien gość z Torunia – ksywa „Dyrektor”. Dodałem, że nie będę z tego faktu miał żadnej satysfakcji.

Z tego mojego spostrzeżenia póki co sprawdziło się tylko ostatnie zdanie, bo biskupi dalej nie płaczą, a „prymas” z Torunia ma się dobrze. Jest jednak iskierka, może światełko w tunelu. Ostatnimi czasy mam wrażenie, że nasi hierarchowie zaczęli się… dziwić, co ważniejsze, oni są niemile zdziwieni i rozżaleni. Moja nadzieja bierze się właśnie z tego zdziwienia. Zdziwienie może wywoływać złość, gniew i rzucanie oskarżeń, ale i tak jest lepsze niż „bycie tłustym kotem, któremu nie chce się łowić myszy”. Zdziwienie może być wstępem do refleksji i postawienia sobie pytań. Jeżeli te są uczciwe to jest szansa na przemianę, na nawrócenie. Ale na razie o zdziwieniu.

Duma sobie taki hierarcha – co oni (lud Boży, znaczy się) ode mnie, od nas chcą? Przecież pierwsi zauważyliśmy, że ta obecna władza jest dobrą zmianą. Po latach bezbożnictwa nareszcie mamy pobożnego prezydenta i prezesa. Ten pierwszy nawet złapał w locie upadającą Hostię, co jest niewątpliwym znakiem z nieba i nasi podwładni w terenie natychmiast to ciemnemu ludowi oznajmili. A tak przy okazji jeżeli chodzi o „teren”. W dawnych czasach będąc w kurii biskupiej zawsze odwiedzałem wydział katechetyczny. Z urzędującą tam siostrą toczyłem boje, by kupić u niej niedostępne gdzieindziej książki. Ona uważała, że ten przywilej jest mi nienależny, a ja odwrotnie. Wchodzę więc do pokoju, a tam siostry nie ma, jest jej zastępczyni, która życzliwie na mnie patrzyła. Uradowany pytam gdzie jest szefowa – w terenie – pada odpowiedź. Super, zaczynam wybierać książki, w międzyczasie wchodzi jakiś ksiądz i pyta kiedy będzie wspomniana siostra i tu pada prosta żołnierska odpowiedź – jak wróci z Rzymu pod koniec miesiąca. No ale do rzeczy, znaczy się do zdziwienia. Wprawdzie ci pobożni nie chcieli przyjąć tych uchodźców, nawet poranionych dzieci, bo wiadomo te bakterie, pierwotniaki, ale przede wszystkim zamieniliby nam kościoły na meczety, a my też ku radości wielu prawdziwie zalęknionych o przyszłość katolickiej Ojczyzny chrześcijan, za bardzo nie naciskaliśmy. W końcu problem jakoś, przynajmniej częściowo, sam się rozwiązał. Ci co mieli utonąć, to utonęli, a wielu znalazło schronienie u tych zachodnich bezbożników, im tam obojętne czy kościół czy meczet, nie to co nam. Jeszcze wcześniej ludzie (no nie wszyscy na szczęście) dziwili się, że my tych duchownych pedofilów przenosiliśmy z parafii na parafię. A niby gdzie mieliśmy ich przenieść? Całe szczęście, że są te parafie, zawsze jakiś dodatkowy grosz wpadnie i można w taki czy inny teren pojechać na urlop. A nikt nie docenia, z tych co się dziwią względem nas, że są wśród nas prawdziwi wizjonerzy, że są tacy co zobaczą to, co dla innych jest zakryte.  Mieliśmy papieża Polaka, ale w niczym mu nie ujmując, teraz doświadczyliśmy obecności apostołów. Jeden ma na imię Łukasz i tak jak tamten ratuje, raczej ratował, nasze życie, a drugi finanse niczym Ewangelista Mateusz, a skoro tak oznajmił biskup, znaczy się fachowiec, to tak musi być. Ten ostatni miał też rechrystianizować Europę, na razie nie ma czasu, ale jak już zawetuje budżet Unii, to wszystkie kłopoty odpadną i będzie mógł nawiedzać kraje Europy łagodnie kołysząc się w takt pobożnych piosenek. Póki co doczekał się marmurowej tablicy w kruchcie kościoła, który nawiedził w czasie podróży przez umiłowaną Ojczyznę. Przemija postać tego świata, ale tablica zostanie – „Non omnis moriar”.

Ale wracając do naszego zdziwienia – dlaczego nikt nie docenił, że to my pierwsi dostrzegliśmy potwora Gender? W co drugim liście tzw. pasterskim i licznych komunikatach KEP, w tysiącach kazań ostrzegaliśmy przed tą ideologią wobec której faszyzm i komunizm to małe piwo. Że ten ciemny lud jak zwykle nie rozumie? Nie szkodzi, ważne, że my rozumiemy! Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Na każdym kierunku uniwersyteckim obowiązkowy przedmiot pod tytułem: Ekonomia polityczna socjalizmu. Wykładowca tegoż żali się swoim kolegom: słuchajcie mam strasznie tępą grupę, tłumaczę im raz – nie rozumieją, tłumaczę drugi, też nie rozumieją, tłumaczę trzeci raz, sam zrozumiałem, a oni dalej nic. Ale to tak bez związku, lubię wspominać, ot i tyle.

Jakże mamy się nie dziwić, gdy nikt nie docenia i to teraz, że pierwsi ostrzegliśmy przed tęczową zarazą. Pewnie koronawirus to bułka z masłem nie jest, ale przecież napisane jest aby nie bać się tego co zniszczy ciało, lecz bać się tego co zniszczy duszę. Niestety nie słuchano nas i niczym potwór z Loch Ness, nomen omen wyłonił się kolejny potwór LGBT. Pocieszające jest to, że o jednym i drugim potworze napisał, szerzej nieznany bloger z „Deonu”. Jego jakże wnikliwa analiza wspomnianych przerażających zagrożeń spotkała się z dużym zainteresowaniem czytelników tego wspaniałego portalu katolickiego „Deon”, ale cóż to jest – kropla w morzu nieprawości. Niestety jak mawiają – nieszczęścia chodzą… tercetem i na nasz biedny kraj nastąpiła inwazja Marsjan, co ja mówię, inwazja singli. Takie to paskudztwo żre, pije i uprawia, tfu seks, ogląda Netflixa ale płodzić dzieweczek i chłopczyków nie chce. Toż to czysty, na psa urok, kulturowy marksizm. I jak tu nie tylko się nie dziwić, ale jak nie zakrzyknąć za tym poganinem:” O tempora, o mores”.

My też się dziwimy, że ludzie mają nam za złe, że popieramy „Prawo i Sprawiedliwość”, ale to nie prawda, to oszczerczy zarzut, my tylko popieramy prawo i sprawiedliwość. Czy jest ktoś w naszej pięknej Ojczyźnie :” Gdzie panieńskim (podkr. moje) rumieńcem dzięcielina pała”, który by nie chciał aby wiecznie w niej panowało prawo i sprawiedliwość? No może ten drugi sort, te zdradzieckie mordy i kanalie, które prędzej czy później będą siedzieć.

Ale najbardziej to jesteśmy zdziwieni z tym trybunałem i z tymi manifestacjami, także przeciwko nam. Przecież w pandemii „wszystkie ręce na pokład”, no to i trybunał niejako wskoczył na pokład i dał przykład jak powinno wyglądać prawo i sprawiedliwość. Przecież my na tych lekcjach religii, zawsze w środku zajęć aby nikt nie dał nogi, uczymy te  niewinne dziateczki, jak to ktoś ładnie powiedział, z czego składa się Pan Bóg, wykuje taki na pamięć Dekalog, pieczątkę dostanie, a potem idzie i wyje wyp… Zaprawdę jak tu się nie dziwić?

Wiele jeszcze by mówić, ale „z ostatniej chwili”. Słów ks. Oko na temat ks. Bonieckiego, „Tygodnika Powszechnego” i rodziny Tischnerów komentować nie będę, bo byłby to niezasłużony zaszczyt dla niego. W to miejsce anegdota: Otóż pewien kapral w wojsku pruskim odkrył w sobie powołanie badacza. Jego eksperymenty polegały na tym, że swoich podwładnych żołnierzy wsadzał do beczki z zimną wodą. Oficerowie patrzyli na to „przez palce”, w końcu to szeregowcy. Problem zaczął się kiedy kapral postanowił rozszerzyć swoje zainteresowania badawcze wobec oficerów. Wtedy przebadano pana kaprala i postanowiono umieścić go w miejscu gdzie jest dużo białego, a drzwi mają klamki tylko z jednej strony.