O moim Kościele. Cz.3

 

 

Ździebko mnie poniosło i tak zamiast jednego artykułu powstały trzy. Przyjmuję do wiadomości, że dla niektórych czytelników o trzy za dużo. Może jednak lepiej powiedzieć niż dusić w sobie, choć przecież nie o moje dobre samopoczucie tu chodzi. Procedury mówią, że teraz powinny być konstruktywne propozycje, jak te trudne problemy o których pisałem, zamienić na dobro. Niech tak będzie, ale rzecz jasna bez złudzeń.

Patrząc na zagubienie i bezradność niemałej części naszych duchownych, chciałbym przypomnieć pewien fakt. Oto ponad dwa tysiące lat temu pewien Żyd z Nazaretu  wybrał sobie dwunastu uczniów i ruszył w drogę po wsiach i miasteczkach, gdzie mieszkał Jego lud wybrany. Lud był różny, ale jedno nie ulegało wątpliwości – tenże potrzebował nawrócenia, potrzebował Dobrej Nowiny. Na nogach miał Nauczyciel pewnie jakieś „buciory”, nie miał mieszkania gdzie mógłby skłonić głowę, jadł to, co mu dali dobrzy ludzie. Gdy był spragniony wodę podała mu grzesznica i to jaka! Nikogo nie wykluczał, każdy mógł do Niego przyjść i On do każdego szedł z darem miłości. Przeszedł przez ziemię dobrze czyniąc, a na koniec oddał za każdego z nas swoje życie, abyśmy my to życie wieczne mogli otrzymać.

Uczniów i apostołów miał powiedzmy to szczerze – takich sobie, ciągle trzeba było im coś wyjaśniać, tłumaczyć, prawie strofować, a i tak w najważniejszej chwili ucięli sobie drzemkę, a potem dali nogę. Ale to właśnie oni ponieśli Jego słowa na cały świat. Szli ile stało sił, choć nie głaskano ich po główce, a śmiercią naturalną umarł tylko jeden z dwunastu. Nie mieli mantoletów, biretów i całej tej zabawnej pasmanterii na sobie. Na nogach pewnie rozwalające się od wyboistych dróg, sandały. Podobnie jak ich Nauczyciel szli do tych, którzy źle się mieli, do tych, którzy sami nie wiedząc na Kogoś czekali. Sami pewnie by nie przyszli, ale kiedy w ich progu stanął ktoś, kto przynosił im zaprawdę Dobrą Nowinę, to często stawali się zaczątkiem Kościoła.

Może trzeba więc tak jak On i oni. Wyjść z biskupich pałaców i wygodnych plebanii, wcześniej podnieść się z wygodnej kanapy i ruszyć w drogę. Może trzeba by wikary, proboszcz i koniecznie ekscelencja założyli buciory i poszli nawiedzać wioski, miasteczka i miasta (nie mylić z kolędą). Pachnie sielanką? Nie sądzę i szczerze mówiąc nie zazdroszczę. Pewnie nie jeden raz przyjdzie im strzepnąć pył z sandałów, gdy ich nie przyjmą, Jego też nie przyjmowali, grzecznie prosili aby opuścił ich krainę. Takie jest życie apostoła. Gdyby ci pierwsi siedzieli zamknięci w obawie przed Żydami (czytaj przed światem), to o chrześcijaństwie moglibyśmy przeczytać jedynie w bardzo szczegółowych encyklopediach. Pewnie, dróg jest wiele, ja akurat widzę taką.

I na sam koniec moja ulubiona powiastka, którą tak samo adresuję do siebie jak i do innych: Jak ci jedna osoba powie, że masz ośle uszy, to się nie przejmuj, jak to samo powie druga, też się nie przejmuj, ale gdy trzecia podzieli się z tobą tym spostrzeżeniem, to dalej się nie przejmuj, ale na wszelki wypadek spójrz w lustro.

Jeden komentarz do “O moim Kościele. Cz.3”

  1. Nie zgadzam się. Biskupi i księża bardzo dobrze wyglądają w swoich strojach i zaspokajają potrzebę „świętości” u wiernych.

    Wyjście do ludzi mogłoby doprowadzić do destrukcji instytucję kościoła, która ma trwać po wsze czasy.

    Można by pogodzić jakoś jedno i drugie. Stroje z wyjściem do ludzi. Ale tu sporo węzłów gordyjskich. I niebezpieczeństw.

    Ostatecznie ludzi dało się przekonać do tego, że chrześcijaństwo polega na „kościelności”, to jest Wierze, Przynależeniu, Uczestnictwie i Obwinianiu. Miłości w tym za grosz, ale ludziom to odpowiada, od wielu tysięcy lat.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.